Demontaż rzeźb na Zielonym Moście na nowo rozniecił dyskusję o sowieckiej spuściźnie. W części społeczeństwa obudził też nostalgię za wciąż żywym w ich wspomnieniach sowieckim bytem. Czy jest to syndrom egipskiego niewolnika, czy sztokholmskiego zakładnika, czy symbioza tych dwóch stanów psychicznych – wyjaśnienie tego należy zostawić psychologom. Przeciwwagą temu sentymentowi są wspomnienia części społeczeństwa, któremu za sowieckim okresem nie tęskno. Chociaż swoje dzieciństwo i młodość mieli właśnie w tamtych czasach, ich wspomnienia z tamtych lat wcale nie przypominają tych miłych z dzieciństwa czy młodości. Dziś ich wspomnienia, zwłaszcza u młodych ludzi, mogą wywoływać śmiech i też zdziwienie, że nie są to anegdoty, lecz sytuacje z życia wzięte. Jednak takie to wtedy było życie.
— Pamiętam z dzieciństwa, że zawsze z niecierpliwością czekaliśmy z rodzeństwem na Święta Bożego Narodzenia. Chociaż nie było go wtedy w kalendarzu oficjalnych świąt, ale poprzedzało hucznie naonczas obchodzony Nowy Rok. Wiedzieliśmy więc, że z tej okazji ojciec w pracy dostanie swój świąteczny „przydział”, w tym egzotyczne dla nas, dzieciaków, pomarańcze. Wtedy trudno o nie było w sklepach. Dlatego w tym dniu wyglądaliśmy przez okno, kiedy tatuś wróci z pracy, a gdy tylko wchodził do domu, rzucaliśmy się na torbę w jego ręku i dostawaliśmy z niej smakołyki – cukierki i właśnie pomarańcze. Owoce dzielono między nami, dziećmi, po równo i choć mieliśmy chęć zjeść wszystkie naraz, chowaliśmy je gdzieś i stopniowo delektowaliśmy się nimi, tak żeby starczyło, jak najdłużej. Wiedzieliśmy, że następnym razem smak i zapach egzotycznych owoców poczujemy dopiero za rok – wspomina w rozmowie z „Kurierem” dziś prawie 60-letni wilnianin Józef. Dodaje, że później, jeszcze przez długie lata Święto Bożego Narodzenia kojarzyło się mu z zapachem właśnie pomarańczy. Ale jak mówi, nie ma nostalgii do tamtych czasów, bo wspomnienia o nich, choć z dzieciństwa, do miłych raczej nie należą, bo dotyczą ograniczeń i niedostatku, jakie w okresie sowieckim były codziennością.
— Jako młodzieniec interesowałem się muzyką. Słuchałem „Lata z Radiem”, gdzie nadawano nie tylko polskich wykonawców, ale też zagranicznych. Nie posiadałem się z radości, kiedy na swoją „osiemnastkę” otrzymałem w prezencie adapter z systemem „mono”. Kosztował 90 rubli. Prawie miesięczne wynagrodzenie ojca. Dobry sprzęt stereo był rzadkością i drogi, ale i tak można było go dostać najczęściej „spod lady” – opowiada nasz rozmówca. Jako młody meloman zaczął kolekcjonować płyty. Pierwszą – zespołu „Skaldowie” kupił w sklepie z płytami przy ul. Wileńskiej po odstaniu dwóch godzin najpierw przed otwarciem sklepu, a potem w długiej kolejce.
— Wtedy w Wilnie były tylko dwa sklepy z płytami. Ten przy ul. Wileńskiej i drugi przy Alei Giedymina, wówczas Lenina, w okolicach Placu Łukiskiego – również byłego Placu Lenina. W tych kolejkach zawiązywały się znajomości i często pocztą pantoflową dowiadywaliśmy się, kiedy i jakie ciekawe płyty „wyrzucą”. Przychodziliśmy więc na długo przed otwarciem sklepu, żeby zająć kolejkę. Ale czasami kilkugodzinne stanie w niej było próżne, bo zapas wyrzuconych płyt szybko się kończył. Wiadomo, kosztowały normalnie ponad rubel, lepsze ponad dwa, a spod lady sprzedawano je po 5-10 rubli. Przypomina zmartwienie, gdy na kilka osób przed nim skończyły się płyty zespołu „Smokie”, który był wtedy na szczycie swojej popularności.
— Byłem tak rozgoryczony tym, że bez namysłu zapłaciłem za tę płytę 15 rubli szczęściarzowi, który wcześniej kupił dwie płyty i sprzedawał je zaraz w bramie obok sklepu – śmieje się pan Józef. Przypomina, jak z zazdrością, ale też podziwem odwiedzał swoich kuzynów, którzy mieli prawdziwe zagraniczne winyle popularnych wtedy zespołów „Kiss”, „ABBA” czy „Jethro Tull”.
— Ich rodzice nieźle „zarabiali”, dlatego mogli kupować im zagraniczne płyty sprzedawane oczywiście na czarnym rynku po 50-100 rubli za sztukę. Jak każdy młody człowiek szalałem za tymi zespołami, ale nie było mnie stać na takie kolekcjonowanie, dlatego u kuzynów tylko czasami wypożyczałem na tydzień ciekawe nagranie za kilka rubli – opowiada nasz rozmówca i szeroko się uśmiecha. Jego oczy nie zdradzają jednak żadnej radości. Raczej rozgoryczenie, że w swojej młodości był pozbawiony elementarnych rzeczy, o których dzisiejsza młodzież ściągająca z internetu kolejną „empetrójkę” ulubionego zespołu nawet nie zastanawia się. Wtedy w sklepach brakowało nie tylko płyt. W kolejkach ustawiano się, kiedy w obuwniczym „wyrzucano” rumuńskie buty – szczyt ekstrawagancji ówczesnych modniś, a w „promtorgu” była dostawa czeskiego kryształu.
— Ten prawie nigdy nie trafiał do sprzedaży, bo system był taki, iż najpierw kierowniczka sklepu zaopatrywała w towar swoją rodzinę i przyjaciół. Potem po towar przyjeżdżali kierownicy innych sklepów – obuwniczych, meblarskich, spożywczych, bo gdy u nich był „wyrzucany” jakiś deficyt, to nasza kierowniczka jechała do nich po swój przydział. A jeśli co zostawało, to resztkę rozchwytywał pozostały personel sklepu. Czasami nawet udawało się dostać po dwa, trzy komplety jakichś naczyń. Wtedy to i ze swoimi krewnymi można było podzielić się albo z koleżankami z innych sklepów, żeby później od nich dostać „deficyt” z ich sklepu – opowiada nam pani Krystyna z Wilna, która w okresie sowieckim pracowała ekspedientką w sklepie z naczyniami przy ul. Niemieckiej.
Jak zauważa, wtedy, żeby coś mieć, nie wystarczyło mieć forsę, bo bez znajomości faktycznie trudno było o dobre ubranie, obuwie, naczynia, nie mówiąc już o samochodach czy mieszkaniach, na które bez „błatu” można było czekać latami i nie zawsze do skutku.
— Dziwi mnie tylko jedno, że dziś ktoś normalnie może tęsknić za tamtymi latami wiecznego niedostatku i ograniczeń – zauważ pan Józef. I dodaje: „Oby nigdy więcej”.