Wyjątkowy to Dom. Zamieszkały przez pięć rodzin, w których jest 54 dzieci. Z nich tylko czwórka to całkowite sieroty…
„Droga Pani Dyrektor. Czy będę mogła spędzić lato w Domu? Bardzo do niego tęsknię” — list o takiej treści w przededniu lata otrzymała Jurgita Pukienė, dyrektorka Centrum Socjalnego dla Dzieci i Młodzieży w Niemenczynie.
Jego nadawcą była jedna z pierwszych wychowanków tego Centrum — Ewelina Michalenia, obecnie pomyślnie studiująca kierunek socjologii w Polsce.
Oczywiście, że Ewelina przyjechała na lato do Niemenczyna, do jedynego dla niej, a tak ważnego w życiu Domu, który swą działalność rozpoczął w roku 2006. W dwupiętrowym budynku zamieszkało wówczas 16 dzieci.
Była i jest to bardzo nietypowa dla Litwy placówka, bynajmniej nie dlatego, że jej mieszkańcami są dzieci i młodzież pozbawione domów rodzicielskich, ale że fundatorem i założycielem tego Domu, jak też wczasowego w Puszczy Labanorskiej (również dla tych dzieci) jest prywatna osoba — przedsiębiorca Valentinas Cibulskis.
Darczyńca nie lubi udzielać wywiadów, nie szczyci się tym, co zrobił, żyje w myśl zasady: jak możesz pomóc — to pomóż. Przede wszystkim tym, kto został tak okrutnie skrzywdzony przez los — pozbawiony rodziców.
Pełniąca od samego początku funkcje dyrektora, pomagająca także tę placówkę zakładać Jurgita Pukienė podaje jakże smutną statystykę: z 54 dzieci, które obecnie tu mieszkają, tylko czwórka nie ma rodziców. Reszta, jak mówi — to sieroty przy żywych rodzicach, mające dziadków, krewnych, ale niestety, muszące mieszkać poza rodziną. Bo jak dalej mówi, żaden najlepszy, najbardziej nowocześnie i przytulnie urządzony dom nie zamieni rodzicielskiego, nie zamieni dzieciom najbliższych dla każdego człowieka ludzi — matkę i ojca.
Ale codzienne starania pracującego tu personelu — pracowników socjalnych, ich pomocników, psychologa, administracji, wręcz kucharza i sprzątacza — czynią bardzo dużo, pomagają dzieciom przede wszystkim rany moralne zadane przez najbliższych zabliźnić, pokazać, że istnieje inne życie — bez przemocy i alkoholu. Jak to jest trudne, wiedzą tylko one, (w zasadzie są tu same kobiety), które taki zawód — pracownika socjalnego wybrały, z potrzeby serca. Właśnie z tej to też potrzeby opuściła przed kilkoma laty naszą redakcję dziennikarka Ewa Gedris, która po zdobyciu specjalności pracownika socjalnego tu pracuje i doskonale radzi z dziećmi. Pracować bez miłości tu się nie da.
Albowiem praca każdego pracownika socjalnego, który ma w swej pieczy tzw. rodzinę składającą się mniej więcej z dziesięciorga dzieci — to faktycznie rola mamy. Trzeba nie tylko warkoczyki zapleść, sprawdzić odrobione lekcje, zaprowadzić dziecko do lekarza, jeżeli to jest potrzebne, wysłuchać zwierzeń (radosnych i smutnych), no i otrzeć łezkę, jeżeli kolanko jest np. rozbite. I jeszcze ile tego trzeba… Wie o tym każda kobieta, każda mama. W tym miejscu mała dygresja. Kiedy pytamy dyrektor, dlaczego w roli pracownika socjalnego nie widać prawie chłopców, dyrektor się uśmiecha i mówi: „Mężczyźni widocznie mają mniej cierpliwości . Kiedyś przyjęliśmy jednego do pracy, ale kiedy trzeba było z dzieckiem w przychodni w kolejce do jednego lekarza poczekać, z drugim do odontologa, z trzecim na opatrunek itd. itp. — nie wytrzymał. Z kobietami jest inaczej. A faktycznie to mężczyźni byliby bardzo pożądani, gdyż chłopcy w wieku dorastającym, tak jak i w rodzinie, chętniej garną się do ojca”.
Teoretycznie wiek dzieci przebywających w takich centrach — od lat 3 do 18, ale w wyżej wymienionym w Niemenczynie najmłodsza pociecha ma sześć lat.
Dyrektor gościnnie pokazuje nam kilkukondygnacyjny budynek, jeszcze z czasów sowieckich, bardzo fachowo zrekonstruowany i przystosowany do potrzeb dzieci. Warunki wprost fantastyczne. Pokoje mieszkalne — dwu- i czteroosobowe, przy nich osobne łazienki, sanitariaty. Obszerne, doskonale wyposażone pokoje zabaw, komputerowe, jadłodajnia.
Między innymi w soboty i niedziele wychowankowie sami szykują obiady, po uzgodnieniu w swej rodzinie, jadłospis. Czyli, w każdej z pięciu rodzin jadłospis może być różny, zależnie od chęci dzieci — co sobie wymarzyły. Muszą oczywiście zawczasu zgłosić, jakie produkty będą im potrzebne.
W ciągu tygodnia, szczególnie kiedy trwa rok szkolny, czas mają tak wypełniony, że o gotowaniu nie ma mowy. Lekcje, kółka, treningi, co kto woli. Ale zmywanie naczyń, porządek w pokojach — to oczywiście leży w ich gestii.
Pracownik socjalny Anna Wojtiukiewicz mówi, że przebywające tu dzieci mają może nawet za dobrze. To znaczy, że za dużo dla nich jest robione — podane, bo w normalnych rodzinach jeżeli rodzice pracują, to dzieci same i obiad muszą rozgrzać, i psa na spacer wyprowadzić itd. Zgadza się z tym także dyrektor centrum, która po chwili mówi: „Ale najważniejsze, że nasze dzieci dobrze się uczą. Prawie wszystkie po ukończeniu szkół wstąpili do kolegiów, na studia wyższe. Bardzo to cieszy”.
Anna pracuje tu trzeci rok. W Uniwersytecie Edukologii studiowała nauki socjalne, teraz robi magisterkę z tej dziedziny w Uniwersytecie im. M. Romera.
Każda taka rodzina ma czterech pracowników — dwóch socjalnych i dwóch pomocników. Dzieci samych nie zostawisz, co bynajmniej nie oznacza, że są one pod kluczem. Mogą i do miasta pojechać i do koleżanki się wybrać itd. Oczywiście, po uzgodnieniu ze swą panią.
Kiedy jest rok szkolny, poranek jest tu tradycyjny jak w każdej innej rodzinie. Śniadanie i — maluchy do przedszkoli w Niemenczynie — kto do polskiej, kto do rosyjskiej grupy, kto do litewskiej. Większe dzieci do szkół. Polacy do Gimnazjum im. K. Parczewskiego, Litwini do im. Giedymina. Dzieci, które mają problemy z zaadaptowaniem się, chodzą do mniejszych szkół w Jęczmieniszkach i Bezdanach.
„Dobrze, że przyjechaliście u schyłku lata, bo np. w lipcu nie znaleźlibyście tu żadnego dziecka — wyjeżdżamy prawie wszyscy na wakacje — mówi dyrektor. — Posiadamy własny dom wczasowy (również kupiony przez naszego założyciela). Jak nadmieniłam, w Puszczy Labanorskiej. Las, jezioro — doskonałe warunki do odpoczynku” — mówi nasza rozmówczyni.
A jak za chwilę się dowiem, jest to bardzo aktywny i ciekawy wypoczynek. Organizują tu tygodnie tematyczne. W tym roku mieli obóz wojenny. Ileż to radości mieli chłopcy, kiedy mogli się zapoznać z bronią, kiedy słuchali opowiadań żołnierzy wojska litewskiego, kiedy sami mogli uczestniczyć w zabawach i wyprawach.
„Tego się nie zapomni” — mówią zgodnie. W tym też dziewczynki.
Był też tydzień sportowy. Zaprosili do siebie przedstawicieli Narodowego Komitetu Olimpijskiego, którzy dla nich ukazali życie sportowców naszego kraju, organizowali zawody, zmagania, turnieje.
Być w przepięknej puszczy i nie dowiedzieć się, jak należy przyrodę chronić, jak należy o nią dbać — byłoby nie do wybaczenia. Dlatego trzeci tydzień poświęcony był ochronie przyrody. Słowem, każdy dzień był urozmaicony, był inny i nie dziwię się, że dzieci, kiedy o tym opowiadają, to już czekają na następne lato, by tam znów wrócić…
Dzieci czekają również na spotkania w rodzinach — w Polsce, Francji, albowiem taką możliwość mają od lat dzięki stowarzyszeniom tam działającym, które niosą pomoc potrzebującym. Skoro chodzi o Polskę, to jest to stowarzyszenie „Otwarty Dom”. Dzięki tej organizacji setki sierot z Litwy, nie tylko z tego centrum, miało możliwość nie tylko spędzić lato w rodzinach w Polsce, ale też święta Wielkanocne, Bożego Narodzenia.
Czy żyjący rodzice odwiedzają dzieci? Wszak mają do nich nie tak daleko, gdyż wychowankowie tego Centrum — w zasadzie dzieci z rejonu wileńskiego.
— I tak i nie — mówi dyrektor. Zamyśla się i mówi: „Czasami może nawet lepiej, żeby taka zapijaczona matka nie przychodziła. Zawsze chętnie udostępniamy kontakt (oczywiście z trzeźwymi rodzicami), chętnie dajemy też pozwolenia, aby dziecko pojechało do mamy, dziadków, czy też krewnych. Ale, niestety, zdarzają się wypadki, że dziecko, które przyjechało na kilka dni w gościnę, zastaje tam wypełniony butelkami stół i zapijaczone towarzystwo przy nim” — kończy nasza rozmówczyni.
Same dzieci mogą odwiedzać kolegów, kupować drobiazgi, w tym np. lody, słowem, co chcą. Każde dziecko otrzymuje swoje pieniądze — 15 euro na miesiąc. Czyli, nie jest to mała suma, kiedy mają wszystko zabezpieczone. Jeżeli w rodzinie są kogoś urodziny, to każda rodzina ma dodatkowe fundusze na taki i podobny cel. Ale oczywiście rozliczenia — co zostało kupione, za ile — muszą być przed każdą opiekunką, przed każdym pracownikiem socjalnym rodziny. Tak jak przed własną mamą.
Nie każde dziecko chce jechać do domu nawet na krótko. 16-letni Rafał nie ma już mamy. Zmarła. Ojciec się rozpił. Wychowywała go babcia. Żyje, ale jak mówi Rafał, jest mu tu lepiej. Dlatego czwarty już rok mieszka w centrum.
— Nie utrzymujesz kontaktu z babcią? — nie mogę powstrzymać się od tego pytania.
— Dzwoni, czasami… — mówi Rafał. — Ale tu jest mi lepiej, widzę lepszą przyszłość dla siebie.
Obecni wychowankowie, którzy są tu od roku, kilku lat, czy też od początku, zupełnie nie przypominają tych brudnych, umorusanych, nierzadko zawszonych, wystraszonych niby zwierzątka, co to pierwszy raz progi tego Domu przekroczyli.
Niczym się nie różnią od swych rówieśników ani w miasteczku, ani w szkole. Są żwawi, rezolutni, weseli.
A jednak kiedy dyrektorka szeroko otwiera swe ramiona i mówi: „Chodźcie, ustawimy się do zdjęcia” — to każdy chce jak najbliżej do niej, jak i do pracujących tu pań przytulić. Bo pozbawieni miłości matczynej potrzebują ją od tych, co są obok. Zawsze…