Babcia Anny Adamowicz, o przepięknym imieniu Eufruzyna, jest dla niej najważniejszą osobą na świecie, a zapach chleba z babcinego pieca to dziś najjaskrawsze wspomnienie z dzieciństwa.
Anna Adamowicz, znana powszechnie jako gawędziarka Ciotka Franukowa, konferansjerka wielu imprez, festynów ludowych i festiwali folklorystycznych na Litwie i w Polsce, z zawodu jest pedagogiem. Uważa, że babcia jest po to, żeby rozpieszczać wnuki. I tak jak wszystkie babcie pod słońcem, jest przekonana, że jej własne wnuki są po prostu najwspanialsze.
— Mężczyzna mojego życia ma 8 lat i ma na imię Kajus Kajetan. Urodził się „w prezencie” na moje 50-lecie i trudno o lepszy prezent urodzinowy. Drugi ważny dla mnie mężczyzna to jego brat Eliaszek, który ma 2,5 roku. Są to synowie starszego syna Radosława. Jest jeszcze 2,5-letnia Gabriela, córka drugiego syna Ludosława — opowiada pani Anna o swych najważniejszych w życiu pociechach.
Jakie ma wnuki? Tak jak uważają wszystkie babcie: najmądrzejsze, najpiękniejsze, naj, naj, naj. Jak mówi, są one przede wszystkim bardzo ciekawe świata, podobnie zresztą jak wszystkie dzisiejsze dzieci, bardzo komunikatywne i energiczne.
Starszy syn z rodziną mieszka w Holandii, dlatego widzą się z babcią raz na pół roku od święta albo rozmawiają ze sobą przez Skype’a. Jak już przyjeżdżają na Litwę, to babcia przeznacza wnukom cały swój czas. Zapewne inaczej by to wyglądało, gdyby mogli widywać się codziennie.
— Dzisiejsze babcie, niestety, też muszą pracować — niestety, bo byłoby lepiej, gdyby babcia mogła zajmować się wyłącznie wnukami. Babcie muszą stworzyć wnukom ten komfort, że są ważne. Trzeba znaleźć czas, by pójść do kina, na sanki, posiedzieć razem, porysować, pogadać czy się pobawić. Mnie się wydaje, że instytucja babci jest właśnie po to — rozważa pani Anna.
Przypomina sobie powiedzenie „Dzieci to obowiązek, a wnuki to przyjemność”. I rzeczywiście tak jest. Dzieci bardzo potrzebują uważności dorosłego. Trzeba je też odrywać od tego wirtualnego świata, do którego chcą już wejść w wieku 2 lat. Jak się z nimi na co dzień obcuje, to łatwiej dotrzeć do nich z innymi komunikatami.
— Moja ukochana babcia Eufruzyna, która była najważniejszym człowiekiem na świecie, urodziła się jeszcze w XIX wieku. Nie chodziła ze mną na sanki ani do kina, ale była takim bezpiecznym portem. I bardzo wielu rzeczy mnie nauczyła. Piekłam np. z babcią chleb. Najważniejsze wspomnienie mojego życia — to zapach tego chleba i bułeczka upieczona przeze mnie. To był taki specjalny chlebek, który dziecko mogło samo wyrobić i upiec — wspomina babcia Anna.
Eufruzyna pochodziła z zaścianka Hajduniszki w parafii jęczmieniskiej. W jej domu tykał zegar za szklaną szybką szafki, wyszorowane podłogi lśniły czystością, w domu unosił się zapach, który kojarzy się do dziś z dzieciństwem. Babcia Eufruzyna nie była wylewna w swoich uczuciach, raczej stonowana i spokojna, ale jednocześnie stanowcza. Miała gładko zaczesane siwe włosy i spracowane ręce. Nie miała za wiele strojów, ale w szykownej, zapinanej pod szyję garsonce chodziła do kościoła.
Kilkuletnia Ania dreptała obok babci przez duży las do kościoła w Jęczmieniszkach, odległego od Hajduniszek jakieś 3 kilometry.
— Tak już zostało — babcia ma być tą osobą, która przyprowadzi do kościoła — stwierdza pani Anna.
Z babcią Eufruzyną można było zbierać pachnące zioła albo, siedząc na wysokim progu domu, nieśpiesznie jeść duże, soczyste jabłka ze swego sadu i słuchać opowiadanych przez nią bajek. Mama Anny, Aniela, w tym czasie pracowała w urzędzie i na takie rzeczy po prostu nie miała czasu. Babcia została w pamięci jako symbol domowości, tradycji, przytulności, bezpieczeństwa.
Śmierć babci Eufruzyny była nieszczęściem dla czternastoletniej wówczas Anny a tęsknota za babcią pozostała do dziś.
Jedyna pamiątka — wełniana ciemna chusta w czerwone i zielone pasy, taka, jakie kiedyś panie zakładały wychodząc na dwór, w zimowy mróz — przypomina Annie o babci. To nic, że jest trochę nadszarpnięta upływem czasu i lekko dziurawa (nic dziwnego, jak chustka ma sto lat z hakiem — śmieje się pani Anna), ale spełnia swą rolę znakomicie — grzeje i leczy. Był jeszcze kiedyś babciny, jedwabny, czarny szal, ale ktoś go sobie „upatrzył” i wziął, gdy Anna była jeszcze studentką polonistyki Instytutu Pedagogicznego w Wilnie.
Mała Ania rosła w zaścianku Hajduniszki przez pierwszych sześć lat swego życia. Potem poszła do polskiej szkoły w Bujwidzach, dużej, jak jej się wtedy wydawało, miejscowości, wyrwana z „sielankowego zaścianeczka”. W domu rozmawiało się nie „po prostemu”, tylko „polską polszczyzną”, bez obcych wtrętów językowych i różnych naleciałości. Tym językiem babci Eufruzyny, czyli gwarą wileńską, Anna Adamowicz mówi dziś ze sceny jako Ciotka Franukowa podczas swych występów na rozmaitych festiwalach.
Pani Aniela, mama Anny, była bardzo oddaną i bardzo fajną babcią dla chłopaków.
— Ja intensywnie pracowałam, mama natomiast miała ten komfort pójścia na emeryturę w wieku 56 lat. Była młodą, energiczną babcią, czasami chodziła z chłopcami na wyprawy po wąwozach nad rzeką Wilią w okolicach Bujwidz — wspomina pani Anna.
Co ważne, babcia Aniela nauczyła chłopców pracy, ciężkiej pracy na roli. Dziadkowie w okresie przemian ustrojowych odzyskali ojcowiznę i z oddaniem poświęcili się pracy na swoim. Dorastający wnukowie pomagali również przy prawdziwych, męskich zajęciach.
— Uważam, że to było bardzo dobre, nauczyło ich trochę potrzebnej mężczyznom pożytecznej pracy fizycznej — mówi pani Anna.
Dziś chłopcy w dorosłym życiu łączą pracę zawodową i zamiłowanie do sportu. Starszy syn, Radosław, ukończył Wileńską Wyższą Szkołę Rolniczą w Wojdatach na kierunku mechaniki, wyjechał do Holandii, gdzie pracuje w firmie zajmującej się remontami dużej techniki budowlanej. I choć bardziej lubił grać w siatkówkę, los tak się ułożył, że zawodowo jest mechanikiem, a poza pracą gra w siatkarskiej drużynie holenderskiej. Młodszy syn, Ludek, ukończył mechanizację, ale mechanikiem nie został. Jest trenerem indywidualnym drużyny siatkarskiej i niedawno brał udział z ekipą dziewcząt w eliminacjach do mistrzostw Europy.
Jak mówi pani Anna, wnuki kocha się inaczej niż dzieci. Dzieci to obowiązek, wewnętrzny przymus i większe wymagania. Z wnukami jest inaczej — to radość i pociecha. „Łapie się” często na tym, że kiedyś, gdy podnosiła głos na swoich synów, mama jej mówiła „Czego ty na nich krzyczysz?”. Teraz to ona mówi to samo, kiedy Radek huknie na swoich chłopców („Jest bardzo wymagającym tatą, ale to dobrze”). Wszystko się powtarza, historia toczy się kołem.
— Chciałabym przekazać wnukom przede wszystkim szacunek do ludzi, miłość i szacunek do tradycji. Tak się jednak złożyło, że polskie tradycje udaje mi się przekazywać wybiórczo, gdyż moi synowie ożenili się z Litwinkami. Jest to ciekawy układ, gdyż w mojej rodzinie nigdy nie było takiego rozdwojenia. Teraz to się zmieniło — wyznaje.
Opowiada historyjkę z życia Kaja. Starszy wnuk, gdy miał cztery lata, jedząc przy stole naleśniki, oświadczył: „Wiesz, babcia, ja to już jestem Holender”(poczuł się nim, kiedy zaczął chodzić do holenderskiego przedszkola) „i jeszcze Litwinem, bo mama jest Litwinką”. — Dobra, mówię, a jak tata jest Polakiem, to kim jesteś? Patrzy taki czterolatek i mówi: „No, nie wiem”.
— Chciałabym, żeby wiedział, jak to pogodzić. Teraz, kiedy ma 8 lat, widzę, że zaczyna to go interesować coraz bardziej, próbuje to poukładać. Rozmawia po holendersku, bo chodzi do szkoły holenderskiej, rozmawia po litewsku, bo w domu się rozmawia po litewsku. Jeszcze przed czterema laty, jak byli tutaj, mówił sprawnie po polsku. Dodatkowo zaczął się uczyć angielskiego. Jest po europejsku —wielojęzyczny. Tak powinno być — uważa babcia Kaja.
Teraz, kiedy syn z rodziną przyjeżdża na Litwę, pani Anna stara się z wnukiem chodzić na polskie spektakle czy koncerty. Na początku mały trochę się jeży, ale potem zaczyna mu się to podobać.
— Moim marzeniem jest, by wnuki zostały mówiącymi i czującymi po polsku, czującymi więź z polską tradycją. Wielojęzyczność i wielokulturowość są trudne dla dziecka, ale pozostawanie w jednej tradycji też nie zawsze jest dobre. My, w naszej szerokości geograficznej, zawsze byliśmy „stereo” — i bardzo dobrze, tak powinno być. Wyrośliśmy jako wielojęzyczni, ale tożsamość narodowa zawsze zostawała jedna, przynajmniej w naszej rodzinie. Teraz z tożsamością bywa różnie, ale wszystko jeszcze przed nami — optymistycznie konkluduje pani Anna.
Czy wraz z upływem lat i pokoleniowymi zmianami rola babci się zmienia?
— Współczesne babcie powinny być tradycyjnie opiekuńcze — uważa Anna Adamowicz.
— To nosicielki tradycji. Poza tym dziś powinny być sprawne, energiczne, „na fali”. Mówiłam wnukowi, że może razem zaczniemy uczyć się angielskiego. Muszę przecież „doskoczyć” do jego poziomu!” — żartuje.
Współczesna babcia musi mieć opanowany Internet i Skype, choć, jak wyznaje pani Anna, osobiście bardzo nie lubi tych nowości.
— We mnie „pokutuje” tradycjonalizm babci Eufruzyny i niezbyt chętnie ulegam różnym, nowoczesnym trendom. Ale mówi się „trudno” i „idzie się nogę w nogę z czasem” — śmieje się.
Po chwili dodaje:
— Śmieszy mnie, kiedy niektóre kobiety mówią, że nie lubią być nazywane babcią. Nie rozumiem tego, bo moją babcię Eufruzynę wspominam wyłącznie jako bardzo kochaną i ważną osobę. Bo bycie babcią to nobilitacja! To uczy pokory. I tak ma być.