Patrząc na Zofię Stankiewicz, mieszkankę podwileńskich Awiżeń, aż się nie chce wierzyć, że na swojej służbie pocztowej odpracowała 38 lat! A potem jeszcze pięć, już jako zasłużona emerytka. A jak mówi – dłużej by mogła!
Nogi jeszcze dobrze służą, a to w pracy kiedyś było najważniejsze. Teraz samochodami pocztę rozwożą, a ja tak jakoś prawa jazdy nie zrobiłam. Nie było czasu! – uśmiecha się dziarska mała kobietka o silnym duchu i dobrym sercu.
Promienna jak słońce, opalona twarz nie ujawnia jej prawdziwych lat, a spokojny głos – ciężkiej pracy listonoszki. Kiedy to w deszcz i śnieg, w upał i mróz trzeba było dostarczyć ludziom to, na co z niecierpliwością czekali – wiadomości. Najczęściej te radosne, ale bywały też bardzo smutne telegramy…
Do szkoły przez głęboki rów z wodą
Urodziła się 2 października 1952 r. we wsi Gajgołka (teraz po litewsku – Gaigalinė). Uczyła się w pobliskiej szkole, która była w prywatnym domu w Pikuciszkach.
– Do szkoły było niedaleko, przez drogę. Ale żeby dojść do niej, to tata musiał nieść mnie w ramionach. Bo wody w rowie, przed drogą, było zawsze powyżej kolan – opowiada Zofia, która pamięta swoją pierwszą wychowawczynię, panią Lachowicz.
Potem była szkoła w Mejszagole. – Poszłam do rosyjskiej szkoły średniej, bo tam nauka, 10 lat, była o rok krótsza niż w polskiej – śmieje się z „roztropności” w owych czasach swoich rodziców i przypomina, jak tęskniła za ciepłem domowym. – Przez cały tydzień mieszkałam w bursie, a w soboty i niedziele uciekałam wreszcie do mamusi, tatusia i braciszka.
Jej rodzicami byli Michał Zdanowicz i Janina (z domu Gigielewicz), którzy troskliwie się nią opiekowali, póki sama nie wyfrunęła w świat. – Jaki tam świat! – śmieje się zadziornym głosem pani Zofia i przypomina swój krótki zawodowy życiorys, przed późniejszą pracą w zawodzie listonosza.
Pracowała w wileńskiej Fabryce Aparatury Paliwowej, potem w zakładzie zabawek „Žaislas”, a kiedy urodził się pierwszy syn Władek, poszła pracować tam, gdzie mama – na zmianę jako bufetowa i sanitariuszka w szpitalu Czerwonego Krzyża.
– Rzuciłam poprzednią pracę, bo bardzo szkoda mi było synka, który w przedszkolu dostał ostrego zapalenia ucha. Tak płakał, płakał, że postanowiłam, że więcej jego nigdzie nie puszczę – opowiada z nutką bólu, ale i miłości o swoim pierworodnym. Jako drugi, ale nie mniej kochany, urodził się, o trzy lata od brata młodszy, Eugeniusz.
„Łatwa praca”, bo tylko do obiadu
A potem dowiedziała się, że na poczcie w Awiżeniach potrzebują listonoszki. No i poszła, prawie nie namyślając się, bo praca wydawała się bardzo łatwa – do obiadu trzeba listy i gazety roznieść. I już jest wolna!
No tak… Tyle że by „być wolną”, musiała w każdy dzień pokonać 30 km, z rowerem i torbą wypchaną korespondencją. Jej rewir rozciągał się poza gminne Awiżenie, aż po okoliczne wsie.
– Zawsze lubiłam swoją pracę – bo z ludźmi. I porozmawia się, i wysłucha, i coś tam poradzi! – śmieje się pani Zofia na moje stwierdzenie, że śmiało mogłaby kandydować na starostę. Niemal każdego mieszkańca zna i o każdym niemal wszystko (ale tylko dla siebie!) wie.
A jak na nią dzieci czekały! Przecież znajomych z zagranicy, przede wszystkim – z Polski, można było mieć wówczas tylko korespondencyjnie. Nie było wyjazdów na kolonie „do Macierzy”, teraz tak popularne.
Dzieciaki wychwytywały wprost z rąk pani Zosi listy od swoich przyjaciół, wąchając je i zgadując – tym razem otrzymali zamówione nalepki czy gumy do żucia?
Zawsze pod gołym niebem
Mimo pracy, nieustannie pod gołym niebem, nigdy nie chorowała. „Nigdy?!” – przepytuję z niedowierzaniem. No, prawie, dwa razy miała urlopy macierzyńskie. I owszem – był też jeden chorobowy, ale to już na emeryturze.
– Nie chorowałam, bo inaczej być nie mogło! – śmieje się pani Zofia i tłumaczy się: – A kto za mnie pocztę rozniesie?
Jak mówi, każdy listonosz miał „swoich” ludzi, którzy musieli otrzymać to, na co czekali od samego rana – listy, gazety, czasopisma, powiadomienia, przesyłki, emerytury.
A jak niczego nie było, to jej wypatrującym przesyłała szczery uśmiech. „Może jutro będzie list od syna z wojska, to od razu do was zajadę!” – mówiła swoim rozczarowanym odbiorcom, którzy często ją i na kawę, i na obiad zapraszali. Spieszyła się, ale nie mogła ludziom odmówić, widząc ich wdzięczność za jej całkiem normalną pracę.
I tak polubiła swoją „łatwą pracę”, że nie rozstała się z nią aż do emerytury, a później jeszcze pięć lat odpracowała – „póki młode dziewczyny nie przyszły”.
Jak zaznacza, na szczęście w pracy prawie nie doświadczyła żadnych przykrych zdarzeń. A w okolicach było słychać o napadach na listonoszy z pieniędzmi emerytów. Jej jedynym zagrożeniem były wówczas wolno biegające duże psy bezmyślnych gospodarzy. – Teraz to jest porządek, ludzie albo płoty i bramy mają, albo w wolierach psy trzymają – zauważa.
Z małymi kundlami nie miała większych nieprzyjemności – często wystarczył ruch, że niby po kamień się schyla. Ale były chwile strachu…
– Kiedyś ciągle mi drogę zagradzał owczarek tych… A, nie trzeba tego pisać! Najważniejsze, że nie pogryzł moich łydek! – śmieje się pani Zofia, ale zaraz przyznaje, że miała nawet kupiony za swoje pieniądze balonik z gazem.
– Raz, ze strachu, prysnęłam w tego psa! A potem… szłam i płakałam. Był wiatr i cały gaz poszedł mi w oczy. A napotkani ludzie pytali: „Co stało się, Zosia?!”.
A Zosia – ocierając zaczerwienione oczy – mówiła, już znowu się śmiejąc, że „sama sobie winna”.
Przyszły mąż skontrolował jej bilet!
Jak poznała się ze swoim przyszłym mężem? – W autobusie – w oczach pani Zofii zagrały figlarne diabełki. – Jechałyśmy z koleżanką z Wilna do domu. A tu kontrola biletów. Podchodzi do mnie konduktor, sprawdza nasze bilety. Odszedł. A potem wrócił. Konstanty. Żartem umówiliśmy się na zabawę, no i tak już wyszło!
Potem, w czasie przeprowadzania melioracji w ich miejscowości, otrzymali działkę w Awiżeniach. – 20 lat ten dom budowaliśmy. Cegła po cegle. Razem z mężem dorabialiśmy czym się dało. Ja nawet jagody w lesie zbierałam – przypomina pani Zofia i trochę wzdycha: – Męża już od 10 lat nie ma…
– Nie, nie pamiętam, ile służbowych toreb znosiłam, może dziesięć, piętnaście. Kto by tam pamiętał? – zastanawia się, machając ręką, ale poproszona wyciąga z szafy pamiątkę po pracy – teczkę-walizkę na ramię z napisem „Lietuvos paštas” i symbolem poczty – trąbką gońca.
Ubranie też miała służbowe: buty gumowe, kurtki z kapiszonami. Ale już rowery sama musiała kupować, na które często i dodatkowe torby ładowała, gdy było dużo przesyłek.
Polską gazetę roznosiła i zachęcała do prenumeraty
– Kiedyś, kiedy jeszcze nie było internetu ani telewizyjnych wiadomości, ludzie prenumerowali bardzo dużo gazet i czasopism. A jak ktoś zapominał, to przypominałam, że już za kilka dni kończy się prenumerata ich „Kuriera”, i od razu miałam zamówienie: „A może, Zosieńka, nam sama wypiszesz?”.
I Zosieńka chętnie pomagała, choć dla niej to dodatkowa praca była.– A jak inaczej! Przecież kto, jeśli nie my sami polskość będziemy podtrzymywać?! – zakrzykuje. I przyznaje, że do prenumeraty namawiała też tych, co rezygnowali z polskiego dziennika, bo „teraz jakby niepotrzebny…”. I przemawiając ostatnim argumentem – patriotyzmem – udawało się przekonać „do wypisania”.
***
Żegnając się z panią Zofią w dniu, który był jak jej praca – naraz słońce, chmury, porywisty wiatr i deszcz – z okazji Światowego Dnia Poczty przypadającego 9 października w imieniu redakcji złożyłem naszej skromniej siłaczce Wileńszczyzny – również skromne, ale w jak największym stopniu szczere i pełne podziwu słowa najlepszych życzeń!
Artykuł opublikowany w wydaniu magazynowym „Kuriera Wileńskiego” nr 39(112) 26/09-02/10/2020