Kilka tygodni temu zainteresowanie mediów wzbudziły rewelacje analityka jednego z zachodnich think tanków dotyczące krajów bałtyckich. Leon Aron z American Enterprise Institute ostrzegał przed możliwością rosyjskiego ataku na Litwę, Łotwę i Estonię.
„Szybkie i zwycięskie uderzenie we wschodnią flankę NATO” pomogłoby Władimirowi Putinowi w odbudowie pozycji politycznej w Rosji. A problemów tam wszak nie brakuje. Rośnie niezadowolenie z pogarszającej się sytuacji gospodarczej, wielu Rosjan nie może się też pogodzić z przykręcaniem śruby w sferze praw człowieka, czego symbolem jest uwięzienie Aleksieja Nawalnego. Chcący ratować wizerunek zwycięskiego przywódcy Putin, tak jak w 2014 r., gdy zaatakował Ukrainę, miałby się zdecydować na kolejną wojenkę. Fala zainteresowania tymi rewelacjami wkrótce opadła. I słusznie. Ostatnie dni pokazują, że Rosja faktycznie pręży muskuły, ale obawy powinny dotyczyć raczej kolejnej eskalacji konfliktu na okupowanym przez Rosję (za pośrednictwem samozwańczych „republik ludowych”) wschodzie Ukrainy.
Spójrzmy jednak na wizje kreślone przez amerykańskiego analityka z pewnego dystansu. Przypominają one te, które powtarzano wielokrotnie w 2014 r. Zupełnie poważnie rozważano wtedy, czy Putin byłby gotowy na przeprowadzenie scenariusza krymskiego np. w estońskiej Narwie czy łotewskim Dyneburgu. A nawet na Wileńszczyźnie. Emocje jednak z czasem opadły, mogło się wydawać, że podobne wizje przestają robić wrażenie. W końcu kraje bałtyckie należą do NATO, a atak na jedno państwo członkowskie jest jednoznaczny z napaścią na cały Sojusz. Na dodatek od pewnego czasu na terytorium krajów bałtyckich stacjonują wielonarodowe bataliony NATO. Mają w pierwszej kolejności odstraszać potencjalnego agresora, są potwierdzeniem wojskowej obecności Sojuszu w regionie i tego, że kraje bałtyckie w obliczu zagrożenia nie zostaną pozostawione same sobie. Problem z takimi analizami polega na czym innym. Podtrzymują one krzywdzącą na dłuższą metę dla krajów bałtyckich narrację, według której są one jakimś odległym terytorium, peryferiami Zachodu, swoistą szarą strefą między Europą a Rosją, czy – jak to ujął kiedyś jeden z bliskich Donaldowi Trumpowi polityków amerykańskich – „przedmieściami Petersburga”. A skoro tak, pomyśli ktoś na Zachodzie, to może nie warto i nie opłaca się ich bronić? „Czy warto umierać za Gdańsk?” – rozważała przed wojną francuska prasa. Czego naprawdę nie warto, to wracać do tamtych wzorców.
Artykuł opublikowany w wydaniu magazynowym “Kuriera Wileńskiego” nr 16(45) 17-23/04/2021