Moje macierzyństwo nie jest łatwe. Jestem jedną z tych kobiet, które musiały z dzieckiem spędzić w szpitalach, przychodniach i sanatoriach długie tygodnie. Znam stres, który towarzyszy wizytom u neurologów, kardiologów i genetyków, oraz stres czekania na wyniki badań.
I powiem tak: mało rzeczy tak mnie denerwuje, jak to, które słyszałam iks razy: „Dziecko podczas leczenia musi płakać. Innego wyjścia nie ma”. Kiedy to słyszę, to budzi się we mnie potwór, który mówi do lekarza: „Proszę nie dotykać mojego dziecka, tylko się dokształcić”.
Miałam to szczęście, że moje dzieciaki przyszły na świat w Warszawie, gdzie rehabilitacja dziecięca jest na niezwykle wysokim poziomie. Miałam szczęście widzieć fizjoterapeutów pracujących metodą Bobath (w Polsce standard, na Litwie słyszeli o niej nieliczni). Podczas każdej godzinnej terapii moje dziecko było przekonane, że jest to świetna zabawa, i nie miało pojęcia, że jest to leczenie. Wszyscy oni mówili, że praca z płaczącym i wyrywającym się człowiekiem (nawet takim, które ma miesiąc) nie ma sensu. Mówili też, że jeśli dziecko podczas rehabilitacji szlocha, a specjalista mówi, że tak być musi, to rada jest jedna: „Znaleźć lepszego fachowca”. W Polsce o to nie było trudno. Kiedy dwa lata temu przyjechaliśmy całą rodziną na Litwę, zaczęłam szukać fizjoterapeutów mających międzynarodowy certyfikat metody Bobath.
I co? Figa z makiem. Nic. Spędziłam wiele godzin w wielu litewskich salach fizjoterapeutycznych. Kiedyś słyszałam, jak szefowa najlepszego ponoć ośrodka na Litwie chwaliła się swoim gościom: „A to jest nasza sala tortur”. Do sali tej na terapię przynoszono dzieci z wszelkimi zaburzeniami, głównie maluchy, które nie raczkowały, nie siadały, nie chodziły, nie ruszały się tak, jak ruszać się powinny. Po pięciu minutach każde było już zasmarkane, ryczące wniebogłosy, wyrywające się, wywijające, wołające o sprawiedliwość społeczną.
Pomyślałam: „Głupoty opowiadasz, kobieto. Po prostu nie umiecie pracować z dzieciakami albo wam się po prostu nie chce postarać”. Znam sporo litewskich rodzin, które jadą z dziećmi do Polski na rehabilitację, a litewskie kasy chorych finansują sporą część takich turnusów. Ja też jeździłam. Jesienią w Druskiennikach odbędą się kursy Bobath dla fizjoterapeutów z Polski, ale wiem, że wybierają się na nie też specjalistki z Litwy. Kibicuję im ogromnie – dzięki takim osobom kiedyś i na Litwie sal tortur będzie mniej.
Komentarz opublikowany w wydaniu magazynowym „Kuriera Wileńskiego” nr 26(74) 26/06-02/07/2021