Janina Zienowicz-Zagałowa (1913–2001) to postać, która pojawia się na marginesie wielu wileńskich historii. Między innymi dzięki jej artykułom i referatom przetrwała pamięć o ks. Henryku Hlebowiczu, Jerzym Ordzie czy wielu nieznanych Polakach ratujących w czasie wojny ludność żydowską. Zwykle występuje ona jako świadek wydarzeń, a przecież jej życie i historia jest nie mniej fascynujące niż postaci, o których pisze.
Ratowała dzieci przed Zagładą
Urodziła się w Dyneburgu, na rok przez rozpoczęciem I wojny światowej. Młodość spędziła w Wilnie, gdzie ukończyła Gimnazjum ss. Nazaretanek, a później polonistykę i historię sztuki na Uniwersytecie Stefana Batorego w Wilnie. Brała aktywny udział w życiu akademickim, była związana ze środowiskiem ks. Henryka Hlebowicza, a także „Poprostu”, uczestniczyła w inicjatywach teatralnych Ireny Byrskiej. Prawdziwym sprawdzianem jej życiowych postaw okazała się kolejna wojna.
– To była bardzo odważna kobieta. Młoda i bardzo odważna. Od początku angażowała się w tajne nauczanie, włączyła się w działalność konspiracyjną w Okręgowej Delegaturze Rządu. W końcu uratowała życie mojego ojca – mówi Paweł Zienowicz. – Dla mnie Janina Zagałowa była przybraną ciotką. Mój ojciec był jednym z trójki żydowskich dzieci, które uratowała od Zagłady, wywiozła je z getta w Burtymańcach niedaleko Olity. Pojechała tam po jedzenie, a wróciła z żydowskimi dziećmi – opowiada Zienowicz.
Trójka żydowskich dzieci pochodziła z dwóch rodzin. 4-letnia Renana i 10-miesięczny Benjamin byli dziećmi lekarza, doktora Gabaja. 3-letni Wilinke Fink (później Józef Wilhelm Zienowicz) był synem farmaceuty, Jakuba Finka. Uniknąć Zagłady udało im się w ostatniej chwili, w nocy z 7 na 8 września 1941 r., na kilka godzin przed rozpoczęciem tam akcji likwidacyjnej. Janina pomagała w wydostaniu się z Butrymańc także dorosłym członkom rodzin.
– Miała ich tylko przewieźć do Wilna, okazało się jednak, że tych dzieci nikt nie chce przyjąć – opowiada rozmówca „Kuriera Wileńskiego”.
Nie odmawiała potrzebującym
Janina rzeczywiście bezskutecznie szukała „zacnych ludzi”, którzy przyjmą żydowskie dzieci bez jakiegokolwiek finansowania. Chętnych jednak nie było. Jedyną osobą, która zdecydował się wziąć na siebie ciężar opieki nad dziećmi, była jej rodzona siostra, Helena, zakonnica wizytka, która po likwidacji zakonu znajdowała się poza zgromadzeniem. Janina miała zdobywać środki na utrzymanie dzieci, co w warunkach okupacji było bardzo trudne, Helena zaś zastąpiła im matkę.
Lata niemieckiej okupacji upływały w głodzie, strachu, nieustannych tragediach spadających na rodzinę. Największą z nich była śmierć brata, Benedykta Zienowicza, który nieostrożnie angażując się w działalność konspiracyjną, wpadł w ręce Gestapo i został zakatowany przez Niemców. Tymczasem do mieszkania Janiny pukali kolejni potrzebujący. Kiedy przyjęła na jedną noc swoją koleżankę, ukrywającą się Żydówkę Chaję Trajewicką, okazało się, że jest ona chora na tyfus plamisty i konieczny jest nie tylko nocleg, ale i długotrwała pomoc w leczeniu.
Przez cały czas Janina przepisywała na maszynie dokumenty AK, współpracowała ściśle w władzami Polski podziemnej. Wokół wszyscy wiedzieli o dzieciach, które przygarnęły Zienowiczówny, niektórzy opowiadali, że to panny gdzieś się ich dorobiły, inni – że są to dzieci żydowskie. Nie brakowało sytuacji pełnych trwogi, gdy ktoś z sąsiadów znalazł na strychu ukryte przez doktora Gabaja żydowskie papiery…
A jednak jakimś cudem udało się uniknąć wykrycia przez Niemców. Przeżyli wojnę i dzieci, i ich ojcowie. Podczas gdy po 1944 r., w realiach sowieckiej władzy, byli oni bezpieczni, zagrożona nadal była Janina. 17 czerwca 1945 r. uniknęła aresztowania przez NKWD i wyjechała do Warszawy. Dzieci pozostał u jej siostry, Heleny. Dwójkę z nich zabrał po pewnym czasie ojciec, doktor Gabaj, trzeci, niedowidzący Józef Wilhelm, został przez Helenę adoptowany.
Czytaj więcej: Jerzy Orda, Wilno i anarchia
Archiwum Filomatów na osiołku
Wspomnienia spotkania z NKWD nie były dla Janiny barierą przed powrotem do Wilna. W mieście, które oddzielała teraz niełatwa do przekroczenia granica, pozostawała jej siostra Helena. Janinę czekała również kolejna niebezpieczna misja, do której tym razem postanowiła zaangażować własne dzieci.
– Po raz pierwszy odwiedziłem Wilno na początku lat 60. Moja matka miała tam podwójną misję. Chciała pomóc swojej siostrze, która żyła w straszliwych warunkach, uporządkować jej mieszkanie, przeprowadzić remont. O wiele ważniejsze jednak było wypełnienie testamentu Stanisławy Pietraszkiewiczówny. Żeby to zrobić, potrzebowała po prostu niewinnego osiołka, który mógłby na swoim grzbiecie, czyli pod podszewką marynarki, przenieść cenne dokumenty. Tym osiołkiem miałem być wówczas ja – wspomina Wojciech Zagała.
Dokumentami tymi było niezwykle cenne Archiwum Filomatów, będące od 1908 r. własnością krewnej Janiny, Stanisławy Pietraszkiewiczówny. Po jej śmierci, w 1952 r., zgodnie w wolą zmarłej dokumenty miały zostać przekazane polskiej instytucji kulturalno-oświatowej związanej z Kościołem katolickim. Wybór padł na Katolicki Uniwersytet Lubelski, a zbiory wykupił od spadkobierczyni Pietraszkiewiczówny, Ireny Kulickiej, prymas Polski kard. Stefan Wyszyński. Nie była to niestety całość dokumentów. Część z nich została utracona w czasie ciężkiej choroby Pietraszkiewiczówny, część została w 1958 r. sprzedana do Biblioteki Uniwersyteckiej w Wilnie.
Ogromnym wyzwaniem było przewiezienie zbiorów ze znajdującego się w granicach Związku Sowieckiego Wilna do Polski. Dokonano tego w ośmiu transportach w latach 1960–1980. Trzykrotnie fragmenty archiwum przewoziła właśnie Janina Zienowicz-Zagałowa, korzystając z pomocy swoich dzieci.
– Podróż do Polski przebiegła pomyślnie, celnicy nie złapali nas. Nie mogłem jednak podjąć, dlaczego po tym, jak wysiedliśmy z pociągu w Warszawie, matka powiedziała do mnie: „Synu, klękaj, całuj tę ziemię” – wspomina Wojciech Zagała.
W czasie ostatniej z podróży, w 1964 r., dokumenty zostały wykryte przez sowieckich celników na granicy. – Wówczas z matką podróżowała moja siostra Kamila. Kiedy wpadły, dokumenty zostały skonfiskowane i wysłane do Moskwy, a one na pewien czas były zatrzymane. Ostatecznie zwolniono je bez odsiadki, dokumenty jednak przepadły. Mama nie chciała odpuścić, zwróciła się więc z prośbą o pomoc do Stefana Jędrychowskiego – wspomina Wojciech Zagała.
Trudne życie w PRL
Jędrychowski, od czasu okupacji sowieckiej jawny współpracownik komunistycznej władzy i aktywista, zajmujący wówczas wysokie stanowiska w PRL, był znajomym Zagałowej jeszcze z czasów wileńskich. W okresie międzywojennym był współwydawcą czasopisma „Poprostu”, współpracownikiem Żagarów, przyjacielem Czesława Miłosza, a także aktywnym członkiem Akademickiego Klubu Włóczęgów Wileńskich.
– Jędrychowski był komunistą, moja matka reprezentowała zupełnie inne poglądy, istniała jednak nadal między nimi pewna więź środowiskowa. Mama prosiła go, by interweniował w tej sprawie i gdy tylko nadarzy się stosowna chwila zadbał o sprowadzenie skonfiskowanych dokumentów do Polski. Jędrychowski podjął się tej misji, udało się doprowadzić do sprowadzenia dokumentów do Polski, nie trafiły jednak na KUL, ale do Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza w Warszawie – mówi Zagała.
Janina jednak, tak jak duża część jej wileńskich przyjaciół, nie odnalazła się w PRL. – Kiedy miałem kilkanaście lat, matka powiedział coś, co mną wstrząsnęło: „Wojtku, wszyscy najlepsi ludzie, jakich znałam zginęli. Wstydzę się, że żyję”. W Polsce była przekonana, że wędruje za nią jakaś teczka osobista. W każdym interesującym miejscu pracy po pewnym czasie, mniej więcej po dwóch latach, przychodziła informacja kadrowa, że jest osobą niepożądaną. Pracowała jako konserwator zabytków w urzędzie na Mazowszu, potem w Instytucie Wzornictwa Przemysłowego, pasjonowała ją ta praca. Interesowała się estetyką, miała rozpoczęty doktorat, to wszystko po pewnym czasie traciła. Ostatecznie wylądowała w Międzylesiu pod Warszawą jako bibliotekarka, w pracy, której nienawidziła. Nienawidziła też dojazdów do niej – opowiada Wojciech Zagała.
Czytaj więcej: Fleury — jedna z najbarwniejszych postaci dawnego Wilna
Wicher w sutannie
W Polsce Ludowej pozostawała w kontakcie z dawnymi znajomymi z Wilna. Byli wśród nich m.in. Jerzy Wroński, przedwojenny PPS-owiec, a później więzień łagrów, oraz Leon Brodowski. Łączyły ich nie tylko wspomnienia, lecz także postać wyjątkowego duszpasterza ks. Henryka Hlebowicza.
– Poznałem Janinę Zagałową, gdy przygotowywałem artykuł o ks. Hlebowiczu. To była zacna osoba, świetny historyk. Bardzo mi pomogła w zdobyciu materiałów, nie była jednak do końca zadowolona z tego, co napisałem. Pozostaliśmy jednak w bardzo dobrych relacjach, kontaktowałem się z nią później wielokrotnie, w ramach zbierania informacji o kapłanach, którzy ratowali ludność żydowską – wspomina ks. dr Tadeusz Krahel, historyk zajmujący się dziejami archidiecezji wileńskiej.
– Ks. Hlebowicz był postacią wyjątkową. Miał zaledwie 37 lat, gdy kule hitlerowskich oprawców przerwały jego ofiarne kapłańskie życie w dniu 9 listopada 1941 r. pod Borysowem. Był jednym z milionów naszych rodaków, w tym jednym z ok. 2,5 tys. kapłanów, którzy oddali swoje życie za wiarę i ojczyznę. Janina Zagałowa wymownie zatytułowała swój artykuł o ks. Hlebowiczu: „Wicher w sutannie”. Ten wybitny duszpasterz skupiał wokół siebie młodzież akademicką przed wojną, najbardziej zasłynął jednak swoimi kazaniami w czasie okupacji. Longin Tomaszewski nazwał go „sztandarową postacią polskiego Wilna”. Jego kazania, zwłaszcza w czasie okupacji sowieckiej, wlewały nadzieję w serca wilnian. Mówił to, czego inni bali się mówić. Potrafił z ambony ostrzem swego słowa ukazać prawdziwe oblicze okupanta, a także wstrząsnąć sumieniem uciemiężonych rodaków – opowiada ks. Krahel.
Historyk podkreśla, że dawni wychowankowie ks. Hlebowicza nie tylko dokładali starań, by publikować wspomnienia na jego temat, ale aktywnie zaangażowali się na rzecz jego procesu beatyfikacyjnego.
– To, że ks. Hlebowicz został włączony do procesów beatyfikacyjnych męczenników Kościoła w Polsce z czasu II wojny światowej i 13 czerwca 1999 r. w Warszawie został ogłoszony błogosławionym przez Ojca Świętego Jana Pawła II, wynika w dużej mierze ze starań podjętych przez wilnian mieszkających po wojnie w Warszawie. Proces beatyfikacyjny rozpoczął się we Włocławku, ale do jego rozpoczęcia niemało starań włożyła właśnie Zagałowa. To właśnie ona była siłą napędzającą zbieranie informacji, dokumentów, bez zaangażowania jej i całego wileńskiego środowiska doprowadzenie do beatyfikacji byłoby na pewno dużo trudniejsze – opowiada ks. Krahel.
Artykuł opublikowany w wydaniu magazynowym „Kuriera Wileńskiego” Nr 48(140) 03-09/12/2022