Więcej

    Oto fotograf Auschwitz — Wilhelm Brasse

    Autorem większości zdjęć, które znamy z niemieckiego nazistowskiego obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu, jest Wilhelm Brasse. „Nigdy tak bardzo nie czułem się Polakiem, jak wtedy w Auschwitz” – mówił Annie Dobrowolskiej, która spisała jego wspomnienia i opublikowała w przejmującej książce „Byłem fotografem z Auschwitz”.

    Czytaj również...

    Jarosław Tomczyk: Jak poznała Pani Wilhelma Brassego?

    Anna Dobrowolska: Tak naprawdę trafił na niego Ireneusz Dobrowolski, mój mąż, jeszcze zanim się poznaliśmy. Przyjaciel powiedział mu, że izraelska telewizja robi dokument o karłach w Auschwitz, a jedną z postaci, która będzie w nim występowała, jest mieszkający w Żywcu niejaki Wilhelm Brasse, fotograf z Auschwitz. Mąż był głęboko zdziwiony, że taka osoba mieszka w Polsce, a on, jako dokumentalista, nie słyszał o nim i jego historii. Od razu wybrał się do pana Brassego i od tamtego momentu sześć lat pracował, by zgodził się on na udział w dokumencie, co zaowocowało filmem „Portrecista”. Nie było łatwo go namówić, by wystąpił przed kamerą. Pan Brasse wcześniej nie angażował się zbytnio w działania Muzeum Auschwitz-Birkenau, unikał tego tematu.

    Dlaczego?

    Powodów było zapewne wiele. Do końca życia nosił w sobie traumę. Został zniszczony nie tylko jako człowiek, lecz także jako artysta, który przed wojną odnosił sukcesy i którego przyszłość mogła się zupełnie inaczej potoczyć, gdyby nie trafił do Auschwitz. Wiele osób nie chciało po wojnie mówić o tym, co tam przeżyły. Myślę, że udało się go przekonać dzięki silnej przyjaźni, która połączyła go z moim mężem. W 2001 r. usiadł przed kamerą i przez dziesięć dni, już wówczas razem, realizowaliśmy z nim zdjęcia, wypytując o różne szczegóły z życia. Co ciekawe, film udało nam się sprzedać Telewizji Polskiej dopiero w 2006 r., bo wcześniej nikt nie był zainteresowany.

    Później na tej kanwie urodziła się też książka Pani autorstwa „Byłem fotografem w Auschwitz”.

    Zdecydowałam się na jej napisanie po ukończeniu studiów podyplomowych, które uczyły mnie tworzenia powieści dokumentalnej. Postanowiłam taką napisać. Głosem nadrzędnym stał się Wilhelm Brasse, a jego wypowiedzi uzupełniają relacje i wypowiedzi innych więźniów. Nie ma w książce głosu autorskiego, są to tylko odpowiednio połączone relacje, splecione tak, by wzajemnie się uzupełniały.

    Wydaje mi się, że tego typu pozycji, traktującej o tym, co działo się w obozie Auschwitz, jeszcze nie było.

    Nie było. Koncepcja wywodzi się z filozofii Fiodora Dostojewskiego, który mówił, że „prawda nigdy nie rodzi się i nie przebywa w głowie pojedynczego człowieka, prawda rodzi się między ludźmi wspólnie jej poszukującymi”. I rzeczywiście, zagłębiając się w te tysiące relacji, które są w obozowym muzeum, zresztą znakomicie posegregowanych, można dotrzeć do każdej wypowiedzi więźnia, który mówił coś o Brassem. Dzięki temu powstają krzyżowe relacje, stając się jedną wypowiedzią, bo w zasadzie wszyscy, którzy przeżyli, jak Brasse, kilka lat w obozie, mówią o tym samym. Każdy z więźniów zapamiętał najdłuższy apel, śmierć jakichś sławnych postaci obozowych czy pierwsze gazowanie. Tylko zupełnie inaczej o tym opowiadają, bo nasze perspektywy są różne. Ktoś zapamiętał, jaka była pogoda, inny – że obok niego stał ojciec, który został uderzony kolbą, a ktoś jeszcze, że pogryzł go pies. Daje to większy obraz całości i przedstawia mnóstwo szczegółów, które w moim przekonaniu budują rzeczywistość w pełni.

    Kim był Wilhelm Brasse?

    Polakiem z austriackimi korzeniami, stąd jego znajomość niemieckiego. Jego dziadek pracował jako ogrodnik w Żywcu u Habsburgów. Matka była polską katoliczką, która zakorzeniła w nim wartości, takie jak pracowitość, uczciwość. Zachował je do końca życia. Z wiarą może miał pewien problem w obozie. Jak wiele osób, które tam się znalazły, zadawał sobie pytanie: czy jest tu teraz Bóg? Nie nam te wypowiedzi oceniać, bo nigdy nie staliśmy w ich butach i nie wiemy, jakie koszmary przeżywali. Do Auschwitz Brasse trafił w rezultacie zatrzymania, gdy przez zieloną granicę chciał przedostać się na zachód do Wojska Polskiego.

    Po bardzo ciężkich początkach zaczął pracować w obozie w swoim wyuczonym zawodzie fotografa, który wykonywał przed wojną. W stosunku do innych więźniów miał pracę na pewno lżejszą i chyba też bezpieczniejszą.

    Z tym bezpieczeństwem to niezupełnie prawda. Komando Erkennungsdienst, czyli rozpoznawcze, podlegało bezpośrednio SS, a nie komendanturze obozu. Wszyscy w nim byli uważani za nosicieli tajemnicy, za ludzi niebezpiecznych, którzy wiedzą o wiele więcej od przeciętnych więźniów i tym samym stanowią dla okupanta wyjątkowe zagrożenie. Brasse miał wiedzę nieprzeciętną. Znał nie tylko tajemnice Niemców, lecz także Rosjan szkolących na terenie Auschwitz swoich szpiegów, którym robił zdjęcia do legitymacji. Przełożony w każdej w zasadzie chwili mógł przyjść i bez powodu go zastrzelić. Na pewno nie mógł jednak zostać sponiewierany na ulicy, bo stanowił dla Niemców siłę fachową, był najbardziej wykształcony z grupy pracującej w tym komandzie, miał umiejętności, których inni nie mieli, pracował bardzo ciężko całe dnie, od rana do nocy. Musiał fotografować czasem po tysiąc osób w ciągu dnia, co musiało wywrzeć na niego ogromny wpływ, ale przez to miał trochę inne warunki niż zwykli więźniowie. Był tzw. więźniem uprzywilejowanym. Odzwierciedlało się to głównie w warunkach higienicznych i do spania. Miał koc i coś przypominającego poduszkę oraz dwa razy w tygodniu kąpiel. Natomiast jedzenie dostawał takie samo jak inni. Ponieważ jednak był osobą, która się nie poddaje, tylko działa, walczy, miał możliwości „kombinowania” jedzenia. Dogadywał się za jakieś prywatne zdjęcia dla Niemców, fuchy, które wykonywał w nocy po pracy. Dogadał się też z szefem kuchni, który mu podrzucał chleb i margarynę. Handel wymienny kwitł. Mógł pomagać dzięki temu całemu swojemu komandu. Brasse powiedział nam podczas zdjęć, że był czas, gdy dzięki niemu całe komando się utrzymywało. Można by sobie pomyśleć, że ludzie po latach już niewiele pamiętają, a jeszcze potrafią się wybielać, nie do końca należy dawać wiarę temu, co mówią. A ja, proszę sobie wyobrazić, znalazłam inną relację kogoś, kto mówi dokładnie jego słowami, że był czas, gdy więźniowie żyli dzięki Brassemu, który załatwiał jedzenie, „kombinował” ubrania. Pomagał nie tylko kolegom z komanda. Jak tylko miał możliwość powiedzenia czegokolwiek do więźniów, to przekazywał im wskazówki, często ratujące życie. Na przykład żeby koniecznie znaleźli pracę pod dachem. Wskazówki od więźnia, który jest długo w obozie, były bezcenne. Pomagał też, załatwiając różne prace ratujące życie. Szczególnie starał się pomagać osobom z Żywa i okolic. Czuł więź ze swoimi rodzinnymi stronami.

    Mimo lepszego dostępu do higieny Brasse zachorował na tyfus i był przeznaczony do transportu do krematorium.

    WIĘCEJ NIŻEJ | Reklama na podst. ust. użytkownika.; Dzięki reklamie czytasz nas za darmo

    Został uratowany dzięki pomocy kolegów i swojego szefa, co warto podkreślić. Często mówimy, że w Auschwitz mieliśmy do czynienia ze skrajnym złem. Ale było też dobro, z postawami czasami wyjątkowo szlachetnymi. Gdy już właściwie umierał, postanowiono wywieźć wszystkich chorych do krematorium. Jego koledzy natychmiast poinformowali o tym jego szefa, Bernharda Waltera, ten wsiadł na motocykl, pojechał i przez osobistą interwencję wyciągnął Brassego z transportu.

    Brasse nigdy nie chciał zadeklarować się jako Niemiec, a przecież miał ku temu faktyczne podstawy i mógł w ten sposób uniknąć obozu.

    Miał taką możliwość trzykrotnie, co wiązało się z jego korzeniami. Za pierwszym razem była to tzw. palcówka, czyli najprostszy sposób, albowiem nie deklarował wtedy, że idzie na front i będzie służył w armii niemieckiej. Zachęcano do podpisywania tej palcówki w zasadzie całą ludność południowej Polski. Wystarczyła deklaracja, że jest się Niemcem, odcisk palca i już. Nie zrobił tego. Potem mu podsuwano folkslistę, też jej nie podpisał. Co więcej, jego ciotka starała się, wykorzystując swoje osobiste możliwości, żeby go zwolnić z obozu, i z tego też nie skorzystał. Wielokrotnie o tym myślałam i zadawałam mu pytanie, dlaczego z tego nie skorzystał. Zawsze mi odpowiadał: „Aniu, ja byłem Polakiem i nigdy tak bardzo nie czułem się Polakiem, jak wtedy w Auschwitz”.

    Jak to się stało, że większość zdjęć wykonywanych w obozie przez Wilhelma Brassego się zachowała?

    Często podkreślam, że pan Brasse był nie tylko bohaterem dnia codziennego. W trakcie nadchodzącego oswobodzenia obozu dostał rozkaz spalenia wszystkich zdjęć i dokumentów, które pozostały w komandzie rozpoznawczym. Nagle zadzwonił telefon, jego szef Walter wyszedł. Wówczas z kolegą Bolesławem Jureczkiem sprzeciwili się rozkazowi, choć wiedzieli, że jeżeli tylko Walter wróci, to ich zastrzeli. Uratowali ponad 40 tys. fotografii. Wiedzieli, że to niepalny materiał i jak go upchają mocno do pieca, to nie będzie tam tlenu i nie będzie się paliło, potem jeszcze zalali wodą. Dodatkowo między podwójnymi drzwiami, oddzielającymi ich pokoje, schowali wszystko, co można było zmieścić, i zabili deskami. Po wojnie były to jedne z najważniejszych dokumentów, świadectw Zagłady. Poza tymi zdjęciami innych, które się zachowały, nie było wiele. Większość zdjęć z Auschwitz, które oglądamy, to są zdjęcia pana Brassego. Fotografie policyjne, portretowe Niemców czy pseudomedycznych eksperymentów. Te, których nie robił, to np. fotografie osób, które rzucały się na druty. Były dwie inne osoby z komanda, które się tym zajmowały. Także zdjęcia z rampy raczej nie są jego autorstwa. Walter na ogół jeździł tam sam, Brassego brał rzadko.

    WIĘCEJ NIŻEJ | Reklama na podst. ust. użytkownika.; Dzięki reklamie czytasz nas za darmo

    Jakie były powojenne losy Wilhelma Brassego?

    Po ewakuacji z Oświęcimia trafiał do kilku kolejnych obozów. Został wyzwolony przez armię amerykańską. Miał możliwość wyjechania, czy to do Stanów Zjednoczonych, czy do Wielkiej Brytanii, ale nie chciał. Chciał wrócić do Żywca. Opuszczając obóz, myślał, że nadal będzie fotografem, skombinował sobie sprzęt, z którym wychodził z Auschwitz, ale potem musiał go wyrzucić w transporcie. Po dwóch latach dotarł do rodzinnego domu. Okazało się, że powrót do zawodu nie jest możliwy. Każde przyłożenie aparatu do oka sprawiało, że pojawiały się koszmary. Szczególnie wracał widok czterech dziewczynek poddawanych eksperymentom przez dr. Mengelego. To było dla niego tak wstrząsające, że nie mógł fotografować. Zajął się pracą zupełnie nieartystyczną, był prywatnym przedsiębiorcą, produkował osłonki do wędlin.

    Jakim człowiekiem go Pani zapamiętała?

    To był człowiek zbudowany z innego kruszcu, z mocnym kręgosłupem moralnym, szalenie lojalna osoba. Bardzo go ceniłam. Był wobec mnie bardzo szczery, radosny, otwarty. Jego poczucie humoru, czasem nawet rubaszność, były fantastyczne. Ta radość mnie w nim dziwiła, bo jako młoda osoba myślałam, że po przejściu takiego koszmaru człowiek nie może być radosny. A to nieprawda. Potem wielokrotnie się przekonałam, gdy spotykałam też innych więźniów, że oni szczególnie umieją docenić tu i teraz. Cieszyć się z tego, co jest.

    Nie jest tajemnicą, że pracuje Pani nad kolejnym filmem o Wilhelmie Brassem.

    Od kilku lat pracujemy nad koprodukcją międzynarodową, filmem – tym razem fabularnym – opartym na historii pana Wilhelma, wykorzystującym ciekawe fragmenty z jego życia obozowego, współpracę z dr. Mengelem, którego pielęgniarką była ówczesna sympatia pana Brassego. Daje to dużo możliwości dramaturgicznych przy fabule. Ponieważ realizowaliśmy wcześniej film z Leonardem DiCapriem pt. „Walka, życie i utracona sztuka Szukalskiego”, nad którym pracowaliśmy w USA, mieliśmy możliwość poznania wielu znanych osób z branży i pomyśleliśmy, by stworzyć film, który poznałby cały świat. Będzie zrealizowany po angielsku, będzie miał międzynarodową dystrybucję i dzięki temu dotrze do szerokiej grupy odbiorców. Mamy partnerów strategicznych, podpisane kluczowe umowy, rozmawiamy już o gwiazdach, które wystąpią. Mam nadzieję, że to będzie poruszająca, docierająca z przekazem i głośna wkrótce historia, ale na szczegóły jeszcze za wcześnie.

    Anna Dobrowolska – autorka, publicystka i producentka filmowa. Od 2002 r. odpowiada za produkcję filmów fabularnych, dokumentalnych, musicali i programów telewizyjnych. Zrealizowała film „Portrecista”, który był wielokrotnie nagradzany w kraju i na świecie. Książka powstała na podstawie wywiadu do filmu „Portrecista”. Ostatnio wyprodukowała, razem z Leonardem DiCapriem, dla Netflixa, dokument „Walka, życie i utracona sztuka Szukalskiego”. Obecnie pracuje nad filmem fabularnym o Wilhelmie Brassem, realizowanym w koprodukcji międzynarodowej, ze światową dystrybucją.

    Wywiad opublikowany w wydaniu magazynowym „Kuriera Wileńskiego” Nr 3 (9) 21-28/01/2023

    Reklama na podst. ust. użytkownika.; Dzięki reklamie czytasz nas za darmo

    Afisze

    Więcej od autora

    Między Neris a Motławą. Wilno gości w Gdańsku

    Każda edycja „Wilna w Gdańsku” to niepowtarzalne doświadczenie wspólnoty i dialogu – mówi Tomasz Snarski, dyrektor artystyczny festiwalu, organizowanego przez Gdański Archipelag Kultury. – Wydarzenie symbolicznie zbliżające Gdańsk i Wilno, Polskę i Litwę, tworzące przestrzeń przyjaźni i współpracy między...

    Litwa, ojczyzna moja. Nowa książka Tomasa Venclovy

    Litewskie, dwutomowe wydanie dzieła Tomasa Venclovy ukazało się Wilnie w latach 2019–2021. Polska edycja w tłumaczeniu Beaty Kalęby to wersja skrócona na potrzeby polskiego czytelnika, przygotowana przez samego Venclovę. – Gotowe jest także tłumaczenie na język rosyjski, ale z racji...

    Śladami Marii Stuart. Wrześniowa wyprawa do Szkocji

    Wrzesień to doskonały moment na to, by wybrać się do Szkocji. Koniec lata i początek jesieni to wszak czas kwitnięcia wrzosów, z których słynnie ten kraj. Znajduje się w nim 85 proc. wrzosowisk całego świata, tworząc przepiękne krajobrazowe kompozycje. Oczywiście...

    W rodzinnym majątku Miłosza

    Wakacje wprawdzie się skończyły, ale wciąż trwa lato, które rozpieszcza słoneczną pogodą. Korzystając z optymistycznych prognoz, warto na weekend zaplanować jednodniową wycieczkę. Choćby do odległych od Wilna o niespełna dwie godziny drogi Kiejdan. A jeśli już w nich się znajdziemy,...