O indywidualnych losach ludzi deportowanych, o próbie przezwyciężenia okrutnych warunków życia „Kurierowi Wileńskiemu” opowiada Raimondas Matemaitis, kierownik Muzeum Wygnania i Oporu w Taurogach.
— O tym, jakie piekło przeżyli zesłańcy, słyszałem setki razy z pierwszych ust. Ludziom, którzy przeżyli ten koszmar, dzisiaj, po tylu latach, jest bardzo ciężko to wspominać i o tym mówić — powiedział Raimondas Matemaitis.
Pierwsze masowe deportacje
14 czerwca 1941 r., między drugą a trzecią godziną w nocy, rozpoczęły się pierwsze masowe deportacje mieszkańców Litwy — Litwinów, Polaków, Rosjan, Białorusinów, Żydów. W pierwszym dniu w bydlęcych wagonach w głąb ZSRR wywieziono ponad 30 tys. osób. Przymusowa deportacja dotknęła wszystkie grupy ludności, ale najbardziej dotknięci byli przedstawiciele litewskiej administracji, wojska, służb bezpieczeństwa państwowego i organów ścigania, szefowie i członkowie organizacji politycznych i społecznych, pracownicy służby zdrowia, oświaty, kultury i innych instytucji, zamożni rolnicy, właściciele ziemscy.
Czytaj więcej: Dzień Żałoby i Nadziei. Dla wielu to także rodzinne wspomnienia…
Rozstrzelano na miejscu
Jak przyznał nasz rozmówca, sowieckie represje i hipokryzja boleśnie dotknęła również jego rodzinę.
— Moja babcia opowiadała, że z moją mamą mieszkała ze swoimi rodzicami i bratem. Pewnej nocy do ich domu także przyszli sowieci, żeby ich deportować. Brat babci nie chciał poddać się i próbował uciec przez okno, ruskie zastrzelili go na miejscu. Następnego dnia przyszli Rosjanie i zapytali, co się tu stało — udawali, że nic nie wiedzieli. Moja prababcia powiedziała, że Rosjanie zastrzelili syna. Oni odpowiedzieli, że to byli Niemcy, a po rosyjsku rozmawiali, ponieważ trzy lata żyli w Rosji… — wspomina Raimondas Matemaitis.
Zesłano blisko 200 tys. osób
Szacuje się, że od 1941 do 1952 r. w głąb Rosji zesłano blisko 200 tys. ludzi. Wywożeni w bydlęcych wagonach byli nie tylko Litwini, ale też Polacy z Wilna i Wileńszczyzny, Rosjanie i Żydzi. Na Litwie praktycznie każda rodzina została dotknięta represjami. Szacuje się, że 28 tys., głównie dzieci i osoby starsze, nie przeżyło drogi na Sybir.
Scenariusz deportacji był zawsze podobny
— Deportacje wyglądały zawsze bardzo podobnie. Do domów rodzin przychodzono zawsze w nocy, żeby wszystkich zastać w domu. Przychodziło zazwyczaj osiem osób, okrążano dom, żeby nikt nie mógł uciec. I wtedy kolbami karabinów walono w drzwi. Jeżeli nikt nie otwierał, to wchodzono przemocą. Można było usłyszeć wycie psów, płacz, krzyki kobiet i dzieci. Jeżeli wojskowym coś nie podobało się, ludzi bito bez litości — opowiada Matemaitis.
Na spakowanie się zazwyczaj dawano dwie godziny. Ludzie byli wystraszeni, nie wiedzieli, co mają brać. Niektórzy ubierali się w ciepłe ubrania, zabierali ze sobą coś do jedzenia. Za dużo zabrać ze sobą też nie mogli, ponieważ w ciężarówkach nie było miejsca. Niektórzy byli po prostu łapani na ulicach i wpędzeni do wagonów bez jedzenia i cieplejszych ubrań.
Kilka tygodni podróży w bydlęcych wagonach
Zesłańców przewożono na stacje ciężarówkami. Tam ich czekała podróż trwająca nawet kilka tygodni. Ludzie jechali w bydlęcych wagonach. Wagony były przepełnione. Ludzie dobami nie wychodzili na zewnątrz. Toalet nie było. Do ubikacji ludzie chodzili na miejscu albo do dziury w podłodze. W transportach szybko rozprzestrzeniały się wszy i pluskwy.
Ludzie myśleli, że jadą na śmierć
— Zesłańcy nie wiedzieli, dokąd ich wiozą, wszyscy myśleli, że jadą na śmierć. W pewnym sensie tak było. Pewna kobieta, która wróciła z tego piekła, opowiadała, że w wagonach ludzie umierali jak muchy i trupy w upały leżały tam po kilka dni. Smród był niesamowity. Kobiety rodziły w wagonach. Jak wspominała, najbardziej w pamięci jej utkwił obraz matki z rozkładającym się ciałem jej dziecka. Z martwym dzieckiem kobieta jechała w upały kilka dni, aż jeden z wojskowych przyszedł i wydarł z ramion matki ciało maleństwa i jak niepotrzebne śmieci wyrzucił do rzeki — jako przykład Matemaitis przytacza wspomnienia jednej z zesłanek.
Umierali z głodu
Druga jego rozmówczyni opowiadała, że ludzie umierali po prostu z głodu. Jeść prawie nic nie dawano, a pić czasami przynoszono jak dla bydła w wiadrze. O tym, żeby umyć się, ludzie marzyli. Gdy pociąg zatrzymywał się, z wagonu trzy osoby mogły pójść, żeby szybko umyć się. Kolejna rozmówczyni Raimondasa Matemaitisa wspominała, że umyć się z jej wagonu poszła 18-letnia dziewczyna, starsza kobieta i mężczyzna. Na umycie się mieli kilkanaście minut, następnie wojskowy kazał wrócić. Młoda dziewczyna pomogła wsiąść do pociągu starszej pani i potem wsiadała sama, a wojskowy, nie zwracając uwagi, że w drzwiach stoi dziewczyna, zamknął żelazne drzwi. Dziewczyna na pół została przeciśnięta, straciła przytomność i wkrótce zmarła.
Musieli pracować w okropnych warunkach
Przywiezieni na miejsce wygnania ludzie często musieli sami znaleźć dla siebie miejsce osiedlenia. Jak opowiadają zesłańcy, pracować musieli w okropnych warunkach. Zazwyczaj to była praca w lesie albo na kolei.
— Na Syberii dla nadzorujących zesłańców nie miało znaczenia, kim jesteś, ile masz lat, jakie jest twoje zdrowie, każdy musiał pracować, aby zdobyć pół kilograma chleba. Domów nie było, więc mieszkali w zbitych z desek chałupach, a zimą mrozy bywały nawet ponad 40 st. Celsjusza — opowiada nasz rozmówca.
Czytaj więcej: Dziś Dzień Żałoby i Nadziei. Litwa wspomina zesłańców
Chleb krajano nitkami
— Warunki pracy były straszne. Zazwyczaj pracowano w lesie, w polu lub na kolei. Jak opowiadają zesłańcy, ludzie przy pracy ginęli, ponieważ wszystko wykonywano ręcznie. Mało tego, że prace były bardzo ciężkie i niebezpieczne, to do miejsca pracy w jedną stronę musieli iść czasami nawet osiem kilometrów, i to podczas mrozów. Odpowiedniego ubrania nie było, więc po prostu odmrażali sobie kończyny. W nieludzkich warunkach musieli pracować za kawałek chleba. Pewna moja rozmówczyni opowiadała, że na Sybir trafiła z matką i siostrą. Matka nie mogła pracować, więc nie dostawała chleba, a córki swój chleb dzieliły na trzy części, żeby nie upadł nigdzie nawet drobniutki okruszek, chleb krajały nitkami — opowiada Raimondas Matemaitis.