Wysłuchała Honorata Adamowicz.
Krystyna Adamowicz:
Do redakcji ówczesnego „Czerwonego Sztandaru” przyszłam, gdy miała ona zaledwie pięć lat. Faktycznie były to początki pracy tej gazety. Zostałam zatrudniona w dziale listów jako rejestratorka. Listów wtedy do redakcji przychodziło dziennie 50–60. I wszystkie były rozpatrywane przez dziennikarzy.
Musiał minąć pewien czas, zanim zaczęłam pisać do gazety jakieś notatki czy reportaże. O dziwo, pierwsze zadanie, które otrzymałam od redakcji, to było napisanie o studniówce w szkole nr 5. To zadanie otrzymałam przypadkowo, jakby ktoś redaktorowi podpowiedział, że piąta szkoła jest dla mnie ważna. Pierwsza moja notatka w tej gazecie była właśnie o szkole, którą sama skończyłam. I tak całe życie jestem z tą szkołą związana. Jak zresztą całe życie związana jestem z dziennikarstwem, a przede wszystkim z „Czerwonym Sztandarem”, dzisiaj „Kurierem Wileńskim”.
Nie da się porównać pracy dziennikarzy w tamtym okresie z pracą dziennikarzy dzisiaj. Po pierwsze, to była gazeta dużego formatu. Żeby gazeta wyszła w świat, nad numerem pracowało wiele osób: dwóch korektorów, dwóch starszych korektorów, dwóch podczytywaczy, styliści, no i oczywiście dziennikarze. Gazeta często szła do druku o godz. 1–2 w nocy, w zależności od materiałów oficjalnych. Jednakowe warunki były stworzone dla gazety, która wychodziła po rosyjsku, „Sowieckaja Litwa”, i dla gazety, która wychodziła po litewsku – „Tiesa”.
Pierwszym redaktorem „Czerwonego Sztandaru” był Antoni Fedorowicz. Ani nie był to redaktor twórczy, ani znający dobrze język, ale ktoś przecież musiał kierować gazetą. Pamiętamy jego „hasło” do pracowników: „Więcej opieszałości, towarzysze, więcej opieszałości”, co oznaczało, że pracujemy dobrze. W latach 60. przyszedł redaktor Leonid Romanowicz, wilnianin z urodzenia, ale już wcześniej pracował jako dziennikarz w Moskwie i w Polsce. Nowy redaktor zarządził, żebyśmy zwracali się do rozmówcy po polsku per pan, a nie „towarzyszu”. Zarzucano mu to, ale on odpowiadał, że jest to forma grzecznościowa w języku polskim, i się obronił.
W tamtych czasach gazeta była i związkiem Polaków, i macierzą szkolną (temat szkolnictwa polskiego na Litwie był wtedy w gazecie najważniejszy), i związkiem prawników, ponieważ mieliśmy dział prawa, pomagaliśmy ludziom w rozwiązywaniu ich różnych życiowych spraw. Gazeta była instytucją dla swoich czytelników, czyli Polaków. Ludzie do gazety zwracali się nawet z drobnostkami, np. komuś przeciekał dach, u kogoś nie było elektryczności, a my pomagaliśmy rozwiązywać im te wszystkie sprawy. Przekazywaliśmy je do odpowiednich instancji, w ten sposób pomagaliśmy ludziom i bardzo się z tego cieszyliśmy. Od ludzi otrzymywaliśmy mnóstwo listów z podziękowaniami. Gazeta „Czerwony Sztandar” była więc traktowana jako ważna instytucja, a dziś jest źródłem wiedzy o tamtym powojennym życiu Polaków, którzy zostali na ojcowiźnie. W czasach powojennych wielu wyjechało do Polski, ale garstka ludzi pozostała. Byliśmy bardzo dumni z tego, że jesteśmy Polakami, i dbaliśmy o naszych czytelników.
Dla mnie ta praca była bardzo ważna, bardzo ją ceniłam i cenię. Rozumiałam, że należy pisać tylko prawdę, tego oczekują od gazety czytelnicy. W tamtym trudnym czasie stanowiliśmy jedną rodzinę dziennikarską. Wszyscy ci, którzy pracowali w gazecie, tworzyli rodzinę, wszyscy wiedzieli, że gazeta jest bardzo ważnym ogniwem, a jednym z najważniejszych tematów dla polskości jest dbanie o polską szkołę. Poświęcaliśmy temu tematowi najwięcej stron i artykułów. Rozumieliśmy, że dopóki są polskie szkoły, będzie polskość na Wileńszczyźnie.
Czytaj więcej: Krystyna Adamowicz: „Zaszczyt tej nominacji przekazuję moim kolegom z »Piątki« i »Wilii«”

Zygmunt Żdanowicz:
Pracę w dzienniku „Kurier Wileński” na stanowisku redaktora naczelnego wspominam dobrze. Był to okres trudny, ale jednocześnie niezwykle interesujący. Trzeba było stawić czoła wielu wyzwaniom związanym z transformacją i przestawieniem gazety na inne tory. Ponadto na rynku wydawniczym pojawił się konkurencyjny tytuł w postaci codziennej „Gazety Wileńskiej”. Rzecz oczywista, że dwie gazety codzienne nie miały racji bytu, i pomysłodawcy oraz donatorzy nowego tytułu zakładali, iż mający wieloletnie tradycje „Kurier Wileński” powinien upaść i jego miejsce zajmie „nowoczesna i postępowa” „Gazeta Wileńska”. Ostateczne słowo należało jednak do czytelnika, a ten pozostał wierny naszej redakcji i to było największym wspólnym sukcesem zespołu redakcyjnego, wydawców, współpracowników, a po części redaktora naczelnego. Wytrzymaliśmy ten czas próby i wyszliśmy z niego zwycięsko i z podniesioną głową. „Gazeta Wileńska” odeszła do lamusa historii, a „Kurier Wileński” świętuje kolejny jubileusz, którego z całego serca gratuluję.
Czytaj więcej: Pracę rozpoczęła nowa rada i mer rejonu wileńskiego

Edyta Szałkowska:
Byłam związana z „Kurierem Wileńskim” przez ponad 20 lat. Zaczęłam pracę zaraz po studiach jako korektor-stylista, następnie zaczęłam pisać na tematy dotyczące zdrowia. Przez wiele lat prowadziłam dział szkolnictwo, temat niezwykle ważny. Jestem zadowolona, że miałam możliwość zająć się właśnie tym tematem. Podobało mi się to zaangażowanie w sprawy lokalne, bycie w toku wydarzeń. I to uczucie, że gdy zaczynał się dzień, nie wiemy, w co nas „wrzuci”. Zawsze chciałam i lubiłam rozmawiać z ludźmi. Myślę, że dlatego praca dziennikarza tak mnie fascynowała, bo dawała możliwość poznawania bardzo ciekawych, często wyjątkowych ludzi. Również w samej redakcji gazety.
Artykuł opublikowany w wydaniu magazynowym „Kuriera Wileńskiego” Nr 26 (76) 01-07/07/2023