Za działania na rzecz społeczności polskiej na Litwie, pielęgnowanie polskiej historii, kultury i tradycji uhonorowana została odznaczeniami państwowymi, w tym Odznaką Zasłużony dla Kultury Polskiej, Złotym Krzyżem Zasługi RP, Krzyżem Kawalerskim Orderu Zasługi RP, dwukrotna zdobywczyni Grand Prix w konkursie dziennikarskim „Orle Pióro”, zdobywczyni tytułu „Osobowość Roku Warmii i Mazur 2010”.
Justyna Giedrojć: Czytelnicy „Kuriera Wileńskiego” zdecydowali, że znalazła się Pani wśród dziesiątki finalistów tegorocznego plebiscytu „Polak Roku”. Jak przyjęła Pani tę wiadomość?
Krystyna Adamowicz: Gdy zobaczyłam w „Kurierze Wileńskim” listę nominowanych do tytułu „Polak Roku 2022”, byłam ogromnie zaskoczona. Rozumiem, że ten wielki zaszczyt przypadł nie tyle mnie, lecz także moim kolegom z tej samej „Piątki”, czy zespołu „Wilia”. To jest dowartościowanie starszego pokolenia Polaków wileńskich, jak też tych absolwentów z „Piątki”, którzy dziś mieszkają w Polsce. Z ogromnym zaangażowaniem podczas dorocznych spotkań w szkole na antokolskich Piaskach wracają wspomnieniami do dawnych lat, gdy uczyli się w legendarnej „Piątce”.
Nasze pokolenie jest pokoleniem bez dzieciństwa i młodości. Gdy byliśmy dziećmi, chowaliśmy się w schronach i piwnicach, nasłuchując wycia syren, grzmotu bomb. W latach młodości słuchaliśmy nocą, czy nie zatrzymał się samochód przy domu, bo to był znak, że po rodziców przyjechali kagebiści. Gdy jednak powstała polska szkoła, dzieci z polskich rodzin tłumnie do niej poszły, jeszcze nieprzygotowanej do nauczania. Nie narzekali, gdy brakowało ławek; uczniowie siadali na podłodze i notowali podczas lekcji na kolanach; gdy było zimno, z domu przynosili polana drzewa, by napalić w piecu szkolnym, a gdy groziła rusyfikacja szkoły, stanęli do obrony polskości. To im, moim kolegom z „Piątki” i „Wilii” przekazuję zaszczyt tej nominacji.
Czytaj więcej: Krystyna Adamowicz: o rodzinie, „Piątce” i „Wilii”
Co oznacza dla Pani bycie Polakiem na Litwie?
To całe moje życie — być Polakiem. Miałam szczęście, że urodziłam się w polskiej rodzinie i to przed wojną, czyli jeszcze w Polsce. Ma to dla mnie symboliczne i bardzo ważne znaczenie. Już w pierwszym roku powojennym Mama zaprowadziła mnie do polskiej szkoły początkowej, która wtedy znajdowała się na Lipówce i była bardzo liczna. Potem zapisano mnie do klasy piątej „Piątki”. Klimat patriotyzmu odczuwał każdy z nas dzięki temu, że śpiewaliśmy na defiladach pierwszomajowych piosenki patriotyczne, czy stawaliśmy do warty przy Mauzoleum Matki i Serca Syna. Moja pierwsza i ostatnia praca zawodowa była też związana z językiem polskim, w dzienniku polskim „Czerwony Sztandar”. Jeśli kogoś razi tytuł gazety, to bardzo się myli — dla utrzymania polskości w tamtych trudnych czasach też niemało zrobiliśmy, zespół dziennikarzy był uzupełniany przez Polaków i dziś nasi dziennikarze z tamtych lat są wybitnymi dziennikarzami pism polskich.
Zawód polskiej dziennikarki w Wilnie mnie bardzo fascynował. Poświęciłam jemu już ponad 60 lat. Wracając do tematu polskości — moje dwie córki ukończyły polskie szkoły i polskie studia, wnukowie, a mam ich troje, też ukończyli polskie szkoły i polskie studia. Wszystko to jest moją polskością. To jest moja Polska.
Niewiele brakowało, by Pani rodzina w ramach tzw. repatriacji wyjechała do Polski. Jak się złożyło, że nie opuściła Pani Wilna?
Rzeczywiście, tak mogło być. Już mieliśmy nawet „papiery”. Ale w roku 1945 zmarł mój Ojciec i Mama nie zaryzykowała wyjazdu, a i grób Ojca był przyczyną, że zdecydowała się zostać w Wilnie. Wyjechał natomiast mój brat Władysław. Jak mówił, nie może zostać, gdyż jako 14–15 latek był łącznikiem w Armii Krajowej, a było to w miejscowości Turgiele, gdzie akowcem był nasz wujek, kapral Wojska Polskiego Antoni Kulnis. Wujek Tolek był już aresztowany i skazany na 10 lat więzienia, które w pełni odsiedział w okolicach Murmańska. Władek na prośbę Mamy, by został, miał swój argument i powiedział: „Czy Mama chce, żebym był na Syberii, jak wujek Tolek, czy w Polsce?”.
Natomiast ja wyjechałam do Polski w roku 1956, po maturze w „Piątce”. Pamiętam, jak Mama płakała, że wyjeżdżam, bo „gdzie ty sama dasz radę, nie masz znajomych, kto tobie pomoże”, ale ostatecznym argumentem Mamy było: „gdzie ty znajdziesz taką piękną rzekę jak nasza Wilia, jak możesz ją zostawić?”.
Wyjechałam na studia medyczne i doszłam do wniosku, że to nie dla mnie. Wróciłam, bo „nie ma jak u Mamy”. Gdy jadę autobusem przez mosty nad Wilią, zawsze przypominam sobie ten „najważniejszy argument” Mamy. Jestem bardzo zadowolona, że moja rodzina została w Wilnie, bo gdyby wszyscy wyjechali, nie mielibyśmy tej wspanialej wileńskiej polskości.
W Wilnie szukając pracy napisałam pierwszą notatkę do „Sztandaru” o studniówce w „Piątce”. Zamieszczono ją, a po jakimś czasie otrzymałam list, żebym przyszła do redakcji. Byłam przyjęta do rejestracji listów, a po pół roku już byłam dziennikarką.
Czytaj więcej: Od „Czerwonego Sztandaru” do „Kuriera Wileńskiego”. Uwagi Krystyny Adamowicz
Zawsze była Pani nieobojętna na to, co dzieje się w polskim środowisku na Litwie. Co inspiruje, by ciągle być w toku wszystkich wydarzeń, aktywnie działać społecznie, pracować zawodowo?
Zawód dziennikarza wymaga nieobojętności. Myślę, że tę cechę charakteru posiada w mniejszym lub większym stopniu każdy dziennikarz. Gdy za dawnych „tamtych” czasów rozmawiałam z Polakiem, np. o szkolnictwie polskim, zawsze pamiętałam, że rozmawiam z Polakiem i powinnam znaleźć w jego działalności coś bardzo pozytywnego, bo to Polak.
Pierwszym trudnym sprawdzianem mojej nieobojętności były obchody 35-lecia „Czerwonego Sztandaru”. Redakcja gazety warszawskiej „Expressu Wieczornego” zaproponowała zorganizowanie święta pt. „Wilno w Warszawie”. I cała organizacja tego święta przypadła mnie, gdyż redaktor naczelny był w szpitalu już w ciężkim stanie. W tamtych czasach — rok 1987 — to była ogromna nowość. Najpiękniejsze place Wilna — plac Katedralny i plac dziś Daukantasa oddano polskim artystom oraz naszym polskim zespołom. To było święto całego Wilna. A jego finałem był wznoszący się nad Wilnem balon Tadeusza Kościuszki z Orłem Białym. Było wiele trudności w zorganizowaniu tego święta i czasem sama się dziwię, że wszystko się udało, że Polacy z Wilna mieli kawałeczek Warszawy, co w tamtych czasach było nie do pomyślenia. A dla mnie był to egzamin, właśnie tej nieobojętności. Byłam bardzo wdzięczna zespołowi, który również wziął na siebie wiele spraw organizacyjnych. Gazeta w takich trudnych chwilach stawała się miejscem polskiej wspólnoty. Potem były i są inne organizacyjne sprawy, wydaje się, że potrzebne naszym ludziom, wilnianom.
Jak w czasach sowieckich wyglądała praca dziennikarza w jedynej na Litwie polskiej gazecie?
Do redakcji „Czerwonego Sztandaru” przyszłam, gdy gazeta liczyła 5 lat. Zaczęłam od rejestracji listów, z czasem zostałam tzw. pracownikiem literackim (tak nazywali się wtedy dziennikarze). Następnie — członkiem kolegium i zastępcą redaktora naczelnego. Tak minęło moje 50 lat pracy. Pracowało wówczas w redakcji prawie 70 osób, włącznie z pracownikami technicznymi, twórczych było około 50. Gazeta powstała w roku 1953 i prawie nie było pracujących tu Polaków. Przyszłam, gdy garstka Polaków już wyjechała do Polski, a byli to ludzie, którzy przeszli szlak bojowy w AK. Opowiadano o nich, że byli bardzo sympatycznymi chłopakami, żartownisiami i dobrze rozumieli, co to znaczy polska gazeta przy sowieckim rządzie. Gdy przyszłam, w tym dużym zespole było czterech Polaków, absolwentów „Piątki”. Byli to: Irena Jurewicz, Stanisław Jakutis, Janusz Żytkowski i Barbara Znajdziłowska. Czy mogli rozwinąć swe skrzydła jako dziennikarze? No niestety, kierownik działu kultury, gdzie pracował Janusz, bardzo utalentowany chłopak, słowo kultura pisał „kultóra”. Było wiele innych podobnych kawałów. Wielu z tych pierwszych pracowników redakcyjnych nie znało języka polskiego, ich materiały były tłumaczone, pracowało wówczas czterech tłumaczy. W 1958 r. do ekipy z „Piątki” dołączyłam ja. I było nam raźniej, tym bardziej, że powstał już zespół polski, dzisiejsza „Wilia”, gdzie po pracy mogliśmy dalej być w polskim środowisku. W ten sposób filary polskości, jakim była „Piątka”, „Czerwony Sztandar” i „Wilia” powiązano jednym węzłem — biało-czerwonym. Prawdziwy rozkwit, w sensie zmiany pokoleń, nastąpił wtedy, gdy do redakcji przyszli tacy dziś słynni dziennikarze, jak Łucja Brzozowska, Romuald Mieczkowski, Henryk Mażul, Alwida Bajor, Michał Mackiewicz, Danuta Danowska, Barbara Sosno, Józef Szostakowski, Wojciech Piotrowicz, a także niezapomniani śp. Halina Jotkiałło, Jerzy Surwiło, Stefan Gudalewicz, Helena Gładkowska, Jadwiga Podmostko.
Już wymienienie nazwisk dziennikarzy Polaków mówi samo za siebie — byliśmy tymi, dla których słowo Polak, było czymś szczególnie drogim. I jakże często nasi czytelnicy mówili nam: „dziękujemy, że piszecie o polskości między wierszami”.
Jest Pani absolwentką wileńskiej „Piątki”, poświęciła Pani swej rodzimej szkole szereg publikacji. Dlaczego szkoła zajmuje tak ważne miejsce w Pani życiu?
Rzeczywiście, szkoła nr 5 w Wilnie, jest unikalna, legendarna i jest ona ważna nie tylko dla mnie, ale dla ogromnej rzeszy jej absolwentów. Można mówić o jej ciekawej historii, podkreślając, że to gimnazjum jest spadkobiercą przedwojennego gimnazjum im. Króla Zygmunta Augusta, można wymienić znakomitych absolwentów Zygmunciaków, takich jak Tadeusz Konwicki, Czesław Miłosz i szereg innych. Wielu uczniów czy profesorów przyszło do „Piątki”, przynosząc ze sobą wierność ideałom polskości. Tak więc i do tego unikalnego gmachu na Piaskach wchodziło się jak do świątyni. I teraz podczas naszych corocznych spotkań wchodzimy do niej jak do świątyni.
Tu słuchaliśmy lekcji polskiego niezapomnianej Stanisławy Pietraszkiewiczówny, spadkobierczyni spuścizny filomaty Onufrego Pietraszkiewicza. Jej lekcje były czymś bardzo ważnym dla wielu, dla wszystkich zresztą. Tu z ogromnym podziwem słuchaliśmy wykładów Marii Czekotowskiej, nie tylko jako polonistki i nauczycielki języka francuskiego, ale też dystyngowanej pani, wychowanki paryskiej Sorbony, która uważała, że dzieci polskie muszą tańczyć, śpiewać po polsku, uczyła więc tego w czasie wolnym od lekcji. Podziwialiśmy Kazimierę Likszankę, dyrektorkę gimnazjum, która za ostatnie pieniądze kupowała buty i ubranie dzieciom bardzo biednym. Tu żartowaliśmy z profesorem Ludwikiem Kuczewskim, który oprócz ciekawych lekcji chemii miał ogromne serce. To on do ławek najbiedniejszych uczniów kładł po cichu kanapki przyniesione z domu.
Gdy pracowałam w redakcji, przez pewien czas prowadziłam cykl materiałów o polskiej inteligencji, która nie wyjechała, a została na Litwie, w Wilnie. I okazało się, że wszyscy moi bohaterowie są absolwentami „Piątki”. Po pewnym czasie dojrzałam do tego, by za namową kolegów ze szkoły, wydać książkę „Zawsze wierni »Piątce«”. Gdy dalej wnikałam w temat, doszłam do wniosku, że trzeba wydać drugą książkę na ten sam temat — legendarnej Piątej szkoły, jej nauczycieli, uczniów i ich rodziców, którzy w większości też byli bohaterami życia Polaków.
Czytaj więcej: „Nie damy zniszczyć naszej szkoły!”
Jest Pani też inicjatorką tradycyjnych już spotkań absolwentów „Piątki”.
Nasze coroczne spotkania to kolejne oddanie hołdu szkole. Idea powstała podczas spotkań towarzyskich. Gdy opublikowałam w polskich mediach ogłoszenie, że zbieramy się przy szkole na Piaskach, nie myślałam, że takie spotkanie jest aż tak potrzebne naszym absolwentom. Na pierwsze spotkanie przybyło ponad 100 osób, nie tylko z Wilna, ale też z Polski, z Anglii, z Ameryki. Wspomnieniom nie było końca. Oglądanie zdjęć, z pytaniem „czy poznajesz?”. Czas zrobił swoje. Te nasze spotkania czerwcowe są już od 15 lat i zawsze jest jakiś temat do omówienia, zawsze jesteśmy gotowi „do boju”. Są wśród nas ludzie, których życie mieści kilka życiorysów, jak Hanna Strużanowska, córka założycielki teatru polskiego. To w jej domu podczas okupacji ukrywano trzy żydowskie rodziny, to pamięć o ojcu, legioniście, generale Wojska Polskiego, to dom państwa Strużanowskich był miłą ostoją dla uczniów z „Piątki”. Pamięć o ojcu, majorze Bronisławie Hołubie, zamordowanym w Katyniu nie zniknie w domu absolwentki roku 1949 pani Heleny Kalwajt. Córki pani Heleny, Jadwiga i Mirosława swe życie poświęciły szkolnictwu polskiemu, teatrowi polskiemu, pamięci o dziadku. Dlaczego co roku jest z nami Stanisława Kociełowicz z domu Kowalewska, która na spotkania przybywa ze Szczecina nawet samolotem? Przeżyła również kilka życiorysów — jako harcerka przed wojną, jako sanitariuszka w czasie wojny, jako więźniarka na dalekiej Syberii, a i dziś aktywna działaczka w zrzeszeniu sybiraków i łagierników. Temat ten można kontynuować. Toteż nie mogę zawieść zaufania i organizuję te spotkania, przydało się moje dziennikarskie doświadczenie i nawyk organizacyjny.
Jako prezes Towarzystwa Absolwentów „Zawsze Wierni »Piątce«” przewodniczy Pani szlachetnej akcji patronatu nad grobami profesorów oraz wybitnych Polaków, absolwentów tej szkoły. Co udało się zrobić?
Patronat nad grobami naszych niezapomnianych profesorów z „Piątki” i wybitnych Polaków związanych z „Piątką”, to jeszcze jedna akcja „Wiernych”. Pomysł powstał podczas jednego ze spotkań czerwcowych. Wspominaliśmy naszych profesorów, wybitnych absolwentów. Pani Janina Gieczewska, absolwentka roku 1946, rzuciła pomysł, że należałoby zadbać o groby naszych profesorów. Tego wystarczyło, żeby zacząć pracować w tym kierunku. No i odkrycie. Na pierwszy zwiad na cmentarze wileńskie przybyło ponad 30 osób, w tym również uczniowie Gimnazjum im. Joachima Lelewela, które jest spadkobiercą „Piątki”. Odwiedziliśmy wówczas pięć nekropolii Wilna. Po pewnym czasie wyruszyliśmy na drugi zwiad, do miejscowości podwileńskich. Spośród odwiedzanych przez nas grobów odnaleźliśmy 60 miejsc spoczynku naszych nauczycieli i wybitnych Polaków z „Piątki”. 10 nagrobków wymagało renowacji, przede wszystkim te, które nie mają opiekunów. Pierwszy odnowiliśmy z własnych środków, był to grób prof. Andrzeja Biegi. Udało się otrzymać środki ze Stowarzyszenia Odra-Niemen na renowację jeszcze pięciu nagrobków. Już odnowiono mogiły: Marii Czekotowskiej, Bolesława Święcickiego i jego żony Marii, Heleny Tomaszewskiej i jej męża Emanuela Boncza-Tomaszewskiego. To są wybitni profesorowie naszej „Piątki”. Zostało do renowacji jeszcze pięć mogił naszych wybitnych Polaków z Wilna. Mam okazję podziękować tym organizacjom, które wspierają nasze akcje, m.in. wyjazd do Muzeum Szkolnictwa Wileńszczyzny, piknik na 15-lecie Towarzystwa Zawsze Wierni „Piątce”, wyjazdy na cmentarze. Są to: Wydział Konsularny Ambasady RP, Fundacja „Pomoc Polakom na Wschodzie”, a także nasze rodzime organizacje: Oddział ZPL rejonu Wileńskiego z prezesem Waldemarem Tomaszewskim. Dziękuję radnej Samorządu m. Wilna pani Renacie Cytackiej za wspieranie naszej działalności przez wszystkie minione lata.
Czytaj więcej: Pierwszy krok upamiętniający niezapomnianych Profesorów niezapomnianej „Piątki”
Trzy pokolenia Pani rodziny są związane z „Wilią”. W Pani życiu „Wilia” to coś więcej niż zespół ludowy?
Polski Zespół Pieśni i Tańca „Wilia” to jeden z czterech filarów zachowania polskości na Ziemi Wileńskiej, obok kościoła, polskiego gimnazjum nr 5, obok polskiej gazety „Czerwony Sztandar” (dziś „Kurier Wileński”). Zespół, podobnie jak „Piątka”, ma swoich bohaterów i swoich zwolenników z różnych pokoleń. Przez wiele lat zespół był zasilany przez uczniów „Piątki”, a uczestnictwo w nim było swego rodzaju zrywem patriotyzmu. Gdy powstała „Wilia” już Piąta szkoła miała swoje koncerty w filharmonii czy w innych salach miasta. Nie poświęciłam zespołowi wiele lat, ale przeżycia z nim związane zostały na całe życie. I tutaj uczucie patriotyzmu było na pierwszym miejscu, czy to podczas wyjazdów z koncertami po Wileńszczyźnie, tej dawnej, z Grodnem i Nowogródkiem, czy podczas wyjazdów do Polski.
Moja córka Agnieszka jest w zespole już prawie 30 lat, jej córka Ewa też jest wieloletnią członkinią zespołu, przez kilka lat śpiewała w „Wilii” wnuczka Anastazja. Z ogromną przyjemnością pisałam książkę o Strumieni Rodzica, zresztą jak i o „Piątce”. Mówiąc szczerze wszystko, co polskie, co jest śpiewane, tańczone po polsku, dla mnie jest bardzo drogie. Widocznie, dlatego już od 37 lat prowadzę jeszcze jedną akcję — „Kaziuki–Wilniuki na Ziemi Warmii i Mazur”. Na tej ziemi, gdzie najwięcej w wędrówce powojennej zatrzymało się wilnian. Jakże ci widzowie czekają na nas! I my to cenimy, razem z nimi wzruszamy się, widząc i odczuwając ich tęsknotę do ojcowizny.
Czytaj więcej: Losy historią pisane
Zbliżają się Święta Bożego Narodzenia. Czego życzyłaby Pani naszym Czytelnikom?
Kochani nasi wilnianie, drodzy absolwenci „Piątki”, członkowie „Wilii”, dziennikarze polskich mediów i wszyscy Polacy! Z okazji Dnia Narodzin Pana, życzę wszystkim opieki Jezusa, by zabłysła w waszym domu Gwiazda Betlejemska światłem dobroci, miłości i wybaczenia. Życzę rodzinnych spotkań przy stole wigilijnym.