I ja mogę się pod tym podpisać, bo śledziłam jego zawodowe i polityczne życie, oglądałam film „Bogowie” i jestem też świeżo po przeczytaniu książki autorstwa Anny Nowak „Bogowie nie umierają. Człowiek z sercem na dłoni. Powieść o życiu profesora Zbigniewa Religi”, w której został przedstawiony jako wielki, ale jakże skromny, uparty i konsekwentny człowiek. Na przekór wszystkim i wszystkiemu, rzucił wyzwanie naturze i postanowił spełnić swoje marzenie – jako pierwszy w Polsce przeprowadził zakończony powodzeniem zabieg przeszczepu serca. A działo się to w 1985 r., w realiach komunistycznej Polski. Aby osiągnąć swój cel, Religa musiał przełamać opory starszych mistrzów medycyny, młodych kolegów po fachu i przedstawicieli partii, stawić czoła biurokracji i wszechobecnym brakom.
A pierwszym jego sukcesem było powołanie do życia Centrum Chorób Serca w Zabrzu.
W 1984 r. zaczęła się budowa kliniki od podstaw. Lekarze (w tym sam profesor) i pielęgniarki samodzielnie odgruzowywali budynek a później własnoręcznie kładli kafelki i szorowali podłogi. W nowo otwartej klinice w Zabrzu profesor musiał walczyć z brakami personelu i przerwami w dostawie prądu, z trudnościami z zakupem materiałów budowlanych. I ze wszystkich starć, dzięki determinacji i charyzmie, wychodził zwycięsko.
Był swego rodzaju abnegatem. Profesor nie dbał o to, co je ani jak się ubiera. Pracownicy wspominali, że posiadał tylko jeden garnitur ze spodniami w niemodnym już kroju.
A jakim był pracodawcą? Był spontaniczny i perfekcyjny. Do dziś mówi się o tym, jak pod wpływem emocji, a właściwe furii, w jednej chwili potrafił zwolnić lekarza, a jak tylko się uspokoił, przywracał go do pracy. Podobno prof. Andrzej Bochenek był zwalniany aż 10 razy…
Zbigniew Religa – niezwykły a zwykły
Swoje emocje Religa wyładowywał na łonie natury. W czasie urlopu lubił łowić ryby. Jednak nie jadał ich, tylko rozdawał znajomym.
I tu warto wspomnieć o tym, że choć jako wybitny lekarz wiedział doskonale, co jest dobre dla zdrowia i serca, sam robił coś na wskroś odwrotnego – był nałogowym palaczem i nigdy nie rozstawał się z paczką papierosów. Mówiło się, że pali jak smok. Nie przestał palić nawet wtedy, gdy zachorował na raka płuc. Dodatkowo pił wyjątkowo mocną kawę (jedną trzecią szklanki kawy zalanej wrzątkiem!). Uwielbiał szybką jazdę i ściganie się samochodem, a pasażerowie bali się z nim jeździć.
Pił też dużo alkoholu. Przyznał publicznie, że w latach 70. i na początku lat 80. nawet go nadużywał. Można go było spotkać często w karczmie górniczej. Skończył z tym jednak, gdy zaczął u siebie podejrzewać uzależnienie.
Profesor był ateistą. Był też czas, że mocno był związany z partiami prawicowymi. W latach 2005–2007, podczas rządów partii Prawo i Sprawiedliwość, był ministrem zdrowia i przeforsował wtedy tzw. podatek Religi, który to nakazywał towarzystwom ubezpieczeniowym uiszczanie opłaty ryczałtowej od każdej składki polisy OC do Narodowego Funduszu Zdrowia.
Ale wróćmy do początków…
Zbigniew Religa urodził się 16 grudnia 1938 r. w Miedniewicach k. Żyrardowa i był jedynym synem Eugeniusza i Zofii. Jego ojciec był tam dyrektorem szkoły, lecz po wojnie rodzina opuściła to miejsce, przenosząc się w róże miejsca tam, gdzie była praca. Ostatecznie ojciec dostał posadę w Warszawie, na Żoliborzu, gdzie Zbigniew dorastał i w 1956 r. zdał maturę, co nie było takie oczywiste, bo w liceum był kiepskim uczniem.
Choć dzieciństwo i młodość profesor wspominał jako czas szczęśliwy, to Zbyszek nie przejawiał wyjątkowych chęci do nauki. Pasjonowały go boks i walki na ringu. Nad ślęczenie przy książkach przedkładał czas spędzony z kolegami na wagarach i beztroskich wybrykach. Niespecjalnie interesowały go przedmioty, jak biologia czy chemia, które związane są z medycyną. Jeśli już, to kierował się ku filozofii i nawet nosił się z poważnymi zamiarami studiów w tym kierunku. Jednak ostatecznie znalazł się na medycynie. Jak wspominał, namówił go do tego pragmatyczny ojciec, który powtarzał, że z filozofii „nie wyżyje”, a bycie lekarzem miało mu zagwarantować „pewny kawałek chleba”.
W trakcie edukacji na warszawskiej Akademii Medycznej (dziś: Warszawski Uniwersytet Medyczny) okazało się, że jest świetnym studentem, ma talent i predyspozycje do bycia dobrym lekarzem. Studia ukończył w 1963 r. i w tymże roku ożenił się z koleżanką ze studiów, Anną Wajszczuk. Choć nie była to miłość od pierwszego wejrzenia, to rozkwitła przez lata i byli razem 46 lat (do śmierci profesora), a małżonka była mu oddaną powierniczką na dobre i na złe. Małżeństwo doczekało się dwójki dzieci: córki Małgorzaty i syna Grzegorza, który dziś też jest znanym warszawskim lekarzem – oczywiście kardiochirurgiem.
Kariera lekarska
Po ukończeniu stażu podyplomowego Zbigniew Religa rozpoczął pracę w Szpitalu Wolskim w Warszawie. Pracując tam kilkanaście lat, uzyskiwał kolejne stopnie specjalizacji w chirurgii (w 1972 r. obronił doktorat), choć początkowo sporo wskazywało na to, że zostanie urologiem, pod wpływem fascynacji jednym z najwybitniejszych polskich urologów, jego wykładowcą, prof. Józefem Dackiewiczem. On to dostrzegł w młodym studencie talent medyczny i nauczył go wielu rzeczy, w tym jakże ważnego – podejścia do pacjenta. Po śmierci profesora Religa ukierunkował jednak swoją specjalizację na chirurgię.
Prawdziwym przełomem w jego karierze były wyjazdy do Stanów Zjednoczonych. Po raz pierwszy poleciał tam na początku lat 70. ub.w., by pracować w Mercy Medical Center na Long Island, pod okiem prof. Adama Wesołowskiego – Polaka, w czwartym pokoleniu emigrantów. Było to bardzo istotne, gdyż angielski Religi był w stopniu prostej komunikacji, a znajomość z polskojęzycznym profesorem otworzyła mu wiele drzwi. Uczył się intensywnie i dość szybko udało mu się zdać celująco egzaminy zarówno z medycyny, jak i języka (Educational Commission for Foreign Medical Graduates). Jeszcze w latach 70. zdobył kwalifikacje dające mu prawo wykonania zawodu w USA. Miał możliwość przeprowadzania operacji pod okiem doświadczonych mistrzów i nowoczesnej aparatury. W Polsce było to nie do pomyślenia, do operacji nie byli dopuszczani nawet 40-letni lekarze…
Do Stanów Religa wracał wielokrotnie. Zarówno w Nowym Jorku, jak i innych klinikach, które odwiedzał: Massachusetts, Houston, Cleveland, Religa nie tylko doskonalił swoją wiedzę medyczną. Przede wszystkim otworzyły mu się oczy na układy zawodowe, kwestie podejścia do chorego panujące w tamtejszych szpitalach. Nie było takiego hierarchicznego modelu jak w Polsce. W Stanach młodym lekarzom dawało się wiele swobody i samodzielności, co uczyło ich m.in. umiejętności podejmowania decyzji i odpowiedzialności.
W 1975 r., w Detroit, rozpoczął rezydenturę z kardiochirurgii, uczył się tam pod okiem wybitnego lekarza, który jako pierwszy w latach 60. w USA przeszczepił serce. I właśnie ta wiedza i zdobyte tam umiejętności dały impuls do tego, aby takie zabiegi dające pacjentom nowe życie były możliwe również w Polsce. Było to jego marzenie!
A przecież mógł zostać tam, gdzie życie wydawało się łatwiejsze, ciekawsze, a rozwój zawodowy był o wiele prostszy. Gdyby został, zapewne zrobiłby wiele dla amerykańskiej społeczności, a praca nie niosłaby problemów typu: gdzie, za co i czy w ogóle pozwolą. Jednak on, polski lekarz, z myślą o polskich sercach, powrócił do kraju. I tu w 1980 r. rozpoczął pracę w Klinice Kardiologii w Warszawie. Mimo braków sprzętowych prowadził badania dotyczące programu przeszczepu mięśnia sercowego. I zaczął spotykać się z trudnościami różnej materii, głownie wynikającymi z mentalności i zatwardziałości wyżej od niego urzędowo postawionych polskich lekarzy. Dziś można to nazwać hejtem i paskudną ludzką zawiścią. Dopiero po czterech latach przepychanek i utarczek z władzami Religa dostał propozycję utworzenia Kliniki Kardiologii na Śląsku, w Zabrzu, gdzie mógłby realizować swoje plany – stworzyć sztuczne komory serca i zbudować własny zespół.
To nie była wymarzona Warszawa, ale profesor przyjął tę ofertę, sądząc, że taka okazja może się nie zdarzyć przez następne lata. Zrobił to kosztem rodziny, która nie mogła się wówczas z nim przeprowadzić. Zamieszkał w małym wynajętym mieszkanku. Przez wiele lat na spotkania z rodziną Religa dojeżdżał do stolicy.
Ale udało się to, czym żył zawodowo – stworzył zespół głównie z młodych ambitnych lekarzy, a klinika po trudach powstania rozwijała się w szybkim tempie. Profesor zdawał sobie sprawę z odpowiedzialności, jaką ponosił nie tylko wobec pacjentów i ich rodzin, ale dodatkowo wobec środowiska lekarskiego. Istotnym tutaj był fakt, że przeprowadzanie operacji przeszczepu serca w polskich realiach wymagało wielu zmian choćby w przepisach – te stanowiły, że orzekanie lekarzy o śmierci człowieka odnosiło się właśnie do zaniku pracy serca. Prof. Religa powołał komisję, która mogłaby wydać ewentualne orzeczenie na podstawie śmierci pnia mózgu. To był przełom.
O pierwszych operacjach przeszczepu serca
Religa prowadził działania wbrew większej części środowiska lekarskiego. Atmosfera była bardzo napięta, oczekiwania ogromne, nadzieja w oczach rodziny pacjenta i najważniejsze – na szali ludzkie życie. I z takim obciążeniem i ze świadomością ogromnej odpowiedzialności 15 sierpnia 1985 r. prof. Zbigniew Religa przeprowadził pierwszą operację na ludzkim sercu. A zaraz potem 5 listopada tego samego roku zespół lekarzy pod jego kierownictwem przeprowadził pierwszy udany zabieg przeszczepu serca. Dawcą serca był mężczyzna w stanie śpiączki, którego, po orzeczeniu śmierci mózgu, zabrano karetką do Zabrza, gdzie dopiero tuż przed operacją biorcy pobrano serce dawcy.
Józef Krawczyk, rolnik z Krzepic, chorował od kilkunastu lat, miał trzy zawały i jego organizm praktycznie nie miał już siły walczyć o życie. W tym samym czasie, bo w pierwszych dniach listopada 1985 r., do Szpitala Wolskiego w stolicy przywieziono ofiarę wypadku motocyklowego, młodego chłopaka; jego mózg nie pracował, a serce biło wyłącznie dlatego, że podtrzymywano je sztucznie. Powiadomiony o tym Religa natychmiast pojawił się w Warszawie, szybko załatwił formalności, w tym zgodę matki, i we wtorek 5 listopada wczesnym rankiem, można było przystąpić do operacji. Po 62 minutach było już jasne, że przeszczep się udał. Biorca, niestety, zmarł kilkanaście dni po operacji. Jednak powodem jego zgonu nie była operacja, lecz sepsa. Następne dwie operacje również zakończyły się niepowodzeniem, dopiero czwarty pacjent wyszedł o własnych siłach ze szpitala.
Sława zabrzańskiej kliniki i profesora „o złotych rękach” rozniosła się po całej Polsce. Niestety, nie wszystkie operacje kończyły się sukcesem. Prof. Religa przeżył nawet czarną serię, gdzie kolejno odeszło 11 pacjentów. Profesor żegnał ich jak swoje dzieci, tak samo jak przeżywał odejście 4-letniego dziecka po 30-godzinnej operacji. Wówczas, jak wspominał wszedł do pustego pokoju lekarskiego, zamknął za sobą drzwi, a następnie sięgnął po stojącą, nieotwieraną jeszcze butelkę koniaku i wypił z niej wszystko do dna…
Przywódca moralny i intelektualny
Takim był dla młodych adeptów sztuki chirurgicznej, którym pozwalał operować i nabywać umiejętności praktycznych pod jego okiem. Wychował wielu zdolnych lekarzy, nie upatrując w nich konkurentów, wychodził z założenia, że trzeba szkolić następców. Nie był wyniosły, również pacjenci nie bali się do niego podejść i porozmawiać. I chociaż był niewierzący, to ludzie mówili o nim „to drugi doktor Judym”, „to święty człowiek”, a personel szpitala szeptał, że ma anielską cierpliwość do pacjentów i ich rodzin…
Był też bardzo medialny. Już w Ameryce zaobserwował, że w mediach siła. Z czasem stał się bardzo popularny. W jednym z odcinków serialu „Na dobre i na złe” można było zobaczyć profesora wcielającego się w postać samego siebie – zagrał wtedy kardiochirurga, który operował pacjentkę chorą na serce.
Profesor Zbigniew Religa wyróżniał się spośród innych lekarzy tamtych lat, nie tylko podejściem do zawodu i wykonywanej pracy, ale i posturą. Był wysoki, lekko przygarbiony, z bujną grzywą, której, jak się zwierzył, nigdy nie dotknęły fryzjerskie nożyce. Obcinała go najpierw mama, a później żona. Był nonszalancki w sposób niedbały i swobodny, nie skupiał się na swoim wyglądzie, ale wzbudzał respekt i podziw.
W marcu 2007 r. wykryto u niego nowotwór płuc… Zmarł 8 marca 2009 r.
I jeszcze na koniec dodam, że jeden z utworów Luisa Armstronga, który był ulubionym utworem Zbigniewa Religi, został zagrany podczas jego pogrzebu na cmentarzu Wojskowym na warszawskich Powązkach.
Czytaj więcej: Miej serce dla swojego serca
Artykuł opublikowany w wydaniu magazynowym „Kuriera Wileńskiego” Nr 36 (109) 28/09-04/10/2024