Więcej

    Jan Wróbel: „Nie jesteśmy tylko od szabli, kosy czy różańca”

    Rozmawiamy z Janem Wróblem, polskim historykiem, publicystą i nauczycielem. Rozstrzygamy, skąd wzięły się tezy o niemyjącym się królu Jagielle, dlaczego w bitwie pod Grunwaldem Polacy walczyli po obu stronach – nie tylko w wojskach litewskich czy polskich. „Historyk może się pomylić, jak Joachim Lelewel” – zastrzega Jan Wróbel i odrzuca pogląd, jakoby weryfikacja autorytetu była brakiem doń szacunku.

    Czytaj również...

    Rajmund Klonowski: Czy Pana zawody – publicysty, nauczyciela historii – nie przeczą same sobie?

    Jan Wróbel: Mam właściwie trzy zawody: dziennikarza, nauczyciela i historyka. Dwa pierwsze, dziennikarz i nauczyciel, są do siebie bardzo podobne – polegają na tym, by coś trudnego zrozumieć i w prosty sposób przekazać innym.

    Natomiast historyk to jest zawód mniej podobny do nauczyciela i dziennikarza, dlatego że on kwestią prostoty wywodu przejmuje się mało. Historyk po prostu chce dotrzeć do prawdy.

    Nie zawsze jest to proste, dlatego że wśród historyków na całym świecie i w całej historii tego zawodu istnieją pewne trendy, istnieją pewne środowiska wpływowe. I czasami człowiek dochodzi do wniosku, że te środowiska się mylą – i konflikt gotowy.

    Na przykład do dzisiaj ludzie powtarzają za pewnym kronikarzem, który nienawidził króla Władysława Jagiełły, że ten się nie mył, był gburem i tak dalej.

    No właśnie – dziennikarz mógłby tak podejść: przeczyta Długosza, który barwnie pisze, i na tej podstawie opisze Jagiełłę. I wychodzi mu, że nasz ukochany król, zwycięzca z Krzyżakami, miał mnóstwo wad, a do tego młoda żona prawdopodobnie była mu niewierna – co zawsze budzi rozbawienie.

    Historyk, w przeciwieństwie do dziennikarza, nie może iść za ciekawą opowieścią – musi sprawdzić, jak bardzo jest wiarygodna. Weźmy Jana Długosza: znakomity kronikarz, podziwiany przez historyków, ale miał swoje sympatie i wizje. Historyk wie, że kronikarze nie są obiektywni – opisują świat przez własny filtr. Potrafi więc rozpoznać, które fragmenty u Długosza są pisane pod wpływem środowiska, z którego się wywodził – czyli otoczenia Zbigniewa Oleśnickiego, ówczesnego „polskiego Richelieu”, który trzymał w ręku wszystkie polityczne nici.

    Jan Długosz zawdzięczał swoją pozycję wsparciu Zbigniewa Oleśnickiego – i odwdzięczył mu się, przedstawiając Jagiełłę, jego rywala, oczami swego promotora. Zadaniem historyka jest oddzielić takie wpływy od faktów. Nawet jeśli kochamy Jagiełłę, a prawda okaże się mniej wygodna – lub przeciwnie, jeśli źle o nim myślimy, a wyjdzie, że był świetnym królem – historyk musi napisać, jak było. Bez względu na emocje.

    Czasem ta prawda okazuje się banalna. Ale bywa też złożona – jak w przypadku opisu bitwy pod Grunwaldem. Długosza tam nie było, bo nie żył jeszcze w 1410 r., ale korzystał z relacji bliskich mu ludzi: Oleśnickiego, który jako młody sekretarz króla był na polu bitwy, oraz członków własnej rodziny, którzy też brali w niej udział. Dzięki temu wiele detali u Długosza jest wiarygodnych, nawet jeśli ogólny obraz może być podkoloryzowany – np. o rzekomej ucieczce Litwinów i bohaterskiej roli Oleśnickiego.

    Długosz pisał w czasach, gdy pamięć o bitwie była jeszcze żywa – wielu czytelników miało ojców, wujów czy dziadków pod Grunwaldem, więc łatwo byłoby go przyłapać na zmyśleniu. Dlatego historyk zestawia jego relację z innymi źródłami: listem napisanym tuż po bitwie, nie przez Długosza, oraz kronikami pruskimi, czyli krzyżackimi.

    Historyk nie zawsze ma rację – może się pomylić, jak Joachim Lelewel, który uwierzył w sfabrykowane źródła i stworzył bajkową wizję Polski sprzed Piastów. Ale właśnie dlatego potrzebna jest debata między historykami – by nawzajem się weryfikowali i z czasem dochodzili do prawdy.

    Czy takie weryfikowanie prac wcześniejszych historyków nie jest przejawem braku szacunku? Do ich dorobku, do ich postaci?

    Jeśli historyk postawił w książce kropkę i uznał, że temat jest zamknięty raz na zawsze, to znaczy, że jest złym historykiem – zadufanym bufonem, którym nie warto się przejmować.

    WIĘCEJ NIŻEJ | Reklama na podst. ust. użytkownika.; Dzięki reklamie czytasz nas za darmo

    W pracy historyka, jak w każdej nauce, potrzebna jest skromność. Choć powiem coś niepopularnego – trochę pychy też się przydaje. Daje energię i siłę do działania. Ale musi być równoważona pokorą. Dobry historyk widzi siebie jako jeden z wagoników w pociągu do prawdy – ale nigdy jako ten ostatni.

    Bitwa pod Grunwaldem zajmuje ważne miejsce w świecie wyobrażeniowym Polaków — także za sprawą przedstawienia go przez Matejkę (na zdjęciu dokumentacja fotograficzna obrazu w 1949 roku)
    | Fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe

    Czy to nie paradoks, że o średniowiecznej bitwie pod Grunwaldem wiemy dziś być może więcej niż o niektórych epizodach II wojny światowej? Mimo że minęły wieki, Grunwald budzi mniej kontrowersji niż wydarzenia z czasów dużo bliższych – szczególnie te, które wciąż dzielą Polaków i naszych sąsiadów.

    Jeśli chodzi o średniowiecze, to brak kontrowersji może wynikać właśnie z mniejszej wiedzy. Nasze braki wynikają głównie z dwóch rzeczy. Po pierwsze, mamy mało źródeł. Po drugie, zainteresowanie historią zaczęło się na poważnie dopiero w XIX w., kiedy zaczęły się kształtować nowoczesne narody. Wtedy historia stała się ważnym elementem tożsamości – ludzie chcieli wiedzieć, skąd pochodzą.

    Z tego powodu zaczęto patrzeć na przeszłość przez pryzmat narodowy. I często tak jest do dziś. Przez to gubimy fakty, które kiedyś były oczywiste – choćby to, że pod Grunwaldem wielu rycerzy miało polskie pochodzenie, ale służyło zakonowi krzyżackiemu.

    Dlaczego tak było?

    WIĘCEJ NIŻEJ | Reklama na podst. ust. użytkownika.; Dzięki reklamie czytasz nas za darmo

    W średniowieczu obowiązywał porządek feudalny – gdy pan cię wzywał na wojnę, wsiadałeś na konia, brałeś giermków i jechałeś. Tak robili wszyscy, bo tak po prostu działał świat.

    Na Pomorzu wielu rycerzy miało polskie pochodzenie, ale służyli zakonowi krzyżackiemu – ich zwierzchnikiem był wielki mistrz. Struktura feudalna działała jak wszędzie: był rozkaz, była wyprawa.

    Gdyby po stronie Jagiełły czy Witolda walczyli rycerze niemieccy albo francuscy, zrobiliby to samo – ruszyliby na wezwanie króla. I nikt nie miałby wyrzutów, że zabija rodaka w obcym wojsku. W XV w. to było normalne. Ale w XIX w. to już zaczęło nam zgrzytać.

    Co z wiekiem XX? Choćby na cmentarzach wileńskiego Antokolu widać groby żołnierzy z nazwiskami, jak Białasik czy Kowalczyk – służyli w armiach zaborczych w czasie I wojny światowej.

    Szacuje się, że nawet trzy miliony żołnierzy tej wojny miało polskie pochodzenie. Czasem świadomość narodowa była jeszcze niepełna, ale mówienie o nich jako o Polakach nie krzywdzi historii. Zginęło ich pół miliona – więcej niż wśród polskich żołnierzy i partyzantów podczas II wojny.

    Mimo tej ogromnej skali I wojna światowa została w Polsce niemal wyparta. W zbiorowej pamięci liczy się głównie czyn Legionów Piłsudskiego – bohaterski, ale marginalny. Miliony Polaków w carskich czy cesarskich mundurach gdzieś zniknęły z opowieści.

    W szkole PRL-owskiej mówiło się o tym półgębkiem, jeśli w ogóle. Więcej było o Bajończykach, czyli małym oddziale Polaków w Legii Cudzoziemskiej francuskiej, nawet nie w armii francuskiej, którzy dla odróżnienia dostali polskie proporce.

    WIĘCEJ NIŻEJ | Reklama na podst. ust. użytkownika.; Dzięki reklamie czytasz nas za darmo

    Można to powiązać z tym, że wielu weteranów I wojny później walczyło w powstaniach wielkopolskich i śląskich. Na początku II wojny światowej byli brutalnie prześladowani przez okupantów, a po wojnie nie miał już kto o nich pamiętać – większość zginęła lub została zmarginalizowana.

    Myślę, że zadecydowało coś innego. To, o czym pan mówi, jest ważne, ale tych czynników było więcej.

    Po pierwsze, po I wojnie światowej cała energia poszła w budowę niepodległej Polski. Polityka historyczna II RP nie zajmowała się analizą racji Austro-Węgier czy Rosji w XIX w. To nie był nasz temat. Celem było przypomnienie Polakom, że Polska ma długą historię i walczyła o wolność.

    Po I wojnie – w której ani Niemcy, ani Rosja, ani Austro-Węgry nie walczyły o Polskę – temat ten stał się nieczytelny, trudny do zagospodarowania, więc został zapomniany.

    Drugi powód to II wojna światowa i fala represji wobec ludności cywilnej – głównie niemieckich, ale na początku również sowieckich – równie brutalnych i antypolskich. Totalitaryzmy zawsze mordują, ale tu zabijano nie za działalność, tylko za to, kim się było – za bycie Polakiem.

    Z Wielkopolski i Pomorza Niemcy wysiedlali ludzi tylko dlatego, że byli „na liście polskiej” – mieli polską tożsamość, byli antyniemieccy. Ginęli albo byli wypędzani.

    Skala tych represji sprawiła, że to II wojna stała się fundamentem polskiej tożsamości. PRL uprościł narrację: źli hitlerowcy, gestapo, bohaterstwo ruchu oporu. O ZSRS mówiono jak najmniej – jego rola była zbyt kompromitująca.

    Do tego dochodzi zmiana struktury społecznej: przesiedlenia, deportacje, emigracja. Zerwana została lokalna pamięć, zastąpiła ją wspólna opowieść: byliśmy ofiarami Niemców, dzielnie walczyliśmy.

    Na I wojnę światową nie było już miejsca – była zbyt złożona, nieczytelna, emocjonalnie trudna po doświadczeniach II wojny.

    Jako historyk i nauczyciel Jan Wróbel odwiedził ważne dla historii obu narodów miejsca, w tym Rzeczpospolitą Pawłowską
    | Fot. archiwum prywatne, oprac. red. A.K.

    Czy w takim razie można mówić o wspólnym wzorcu Polaka – czymś, co nas łączy, jakąś cechą narodową? Tak jak Niemców kojarzy się z solidnością, Szwajcarów z punktualnością, a Japończyków z technologią?

    Uważam, że można – choć niektórzy by mnie za to skrytykowali. To normalne w sporach o tożsamość.

    Tożsamość nie jest stała. Wystarczy zobaczyć, jak zmienił się wzorzec mężczyzny czy kobiety – nie tylko w Polsce, ale i w Niemczech czy Bułgarii. Skoro tamte wzorce się zmieniają, to czemu nie miałby się zmieniać wzorzec Polaka? Zmiany cywilizacyjne są zbyt szybkie, by mówić o czymś trwałym.

    W różnych czasach cenimy różne cechy – raz skuteczność, raz empatię, innym razem demokratyczne wartości. Nasi bohaterowie nie mają wszystkich tych cech jednocześnie.

    Ale są pewne „marki”, które warto pielęgnować.

    Które?

    Pierwsza – Tadeusz Kościuszko. Postać globalna. Odpowiednio opowiedziany, jest symbolem wolności – a to wartość uniwersalna, zrozumiała nawet w Pakistanie. Był człowiekiem wolności i Polakiem – to się pięknie łączy. Mógł być Białorusinem, Rosjaninem, Amerykaninem – gdzie proponowano mu świetne warunki. Mógł być Francuzem – studiował tam rysunek. Zamiast tego poszedł za własne pieniądze do szkoły artylerii. To pokazuje jego charakter. Silna marka.

    Druga – NSZZ „Solidarność”. Bardziej zbiorowy symbol, ale bardzo wyrazisty. Najbardziej rozpoznawalny był Lech Wałęsa – światowy symbol. Ale jako aktywny polityk miał też przeciwników i popełniał błędy. W Polsce skupialiśmy się na tych błędach, zamiast – moim zdaniem – po prostu milczeć i chwalić się nim za granicą jako naszą marką. Bo kim był? Synem bardzo prostej rodziny, idealnym kandydatem do zsowietyzowania. A jednak się nie dał.

    Młody chłopak z biednej rodziny, wykształcony dzięki PRL-owi, trafia do Gdańska – dla niego to jak Nowy Jork. I zamiast zatracić się w komunizmie czy pogoni za pieniędzmi, zostaje kimś, kto obala komunizm w całej Europie Środkowo-Wschodniej. To potężna marka.

    Kościuszko też miał kontrowersyjne wypowiedzi i decyzje, ale czas leczy takie rzeczy – dziś jest bohaterem. Wałęsa zasługuje na to samo. Bo Wałęsa przemawia do wyobraźni ludzi na całym świecie: robotnik, który obalił mur berliński. A wy kogo macie?

    Trzecia marka – mniej oczywista – to tradycja polskich wynalazców i inżynierów. Mieliśmy ich zaskakująco wielu w XIX i XX w., ale przypominamy sobie o nich tylko przy rocznicach. Nawet pierwszy kasownik biletowy skonstruował Polak – Baranowski – oczywiście we Francji, bo tam szybciej wdrażano takie rzeczy.

    To jest marka, o której marzę. Żebyśmy przestali mówić, że jesteśmy tylko od szabli, kosy czy różańca. Jesteśmy też od liczenia, spawania, konstruowania. Może w końcu uda się to pokazać. Nadzieja umiera ostatnia.

    A co ze Świętą Faustyną? Czy nie mogłaby być naszą eksportową marką? Jej przesłanie Bożego Miłosierdzia jest uniwersalne – każdy ma prawo do przebaczenia. W Wilnie mieliśmy też bardzo praktyczne podejście do miłosierdzia – choćby prof. Wróblewski, który badał wpływ łagodnego traktowania skazańców na ich resocjalizację. Byli też inni – ks. Sopoćko, Matulionis. I to nie tylko Polacy.

    Powinniśmy pamiętać o swoich bohaterach, niezależnie od wszystkiego. Ale jeśli mówimy o promocji i marketingu – księdza katolickiego trudno dziś wypromować na świecie.

    Siostra Faustyna ma większy potencjał. Dla wielu ludzi na Zachodzie „polska katoliczka” brzmi jak zapowiedź konserwatywnego ciemnogrodu, ale Faustyna przynajmniej nie jest księdzem – nie kojarzy się z patriarchatem. To prosta dziewczyna, która mimo cierpień i upokorzeń potrafiła postawić na swoim.

    Jeśli dobrze to rozegramy – Faustyna może być okej.

    Jak więc dzisiaj mówić o historii? Skoro młodzi Polacy kulturowo są dziś bliżsi swoim rówieśnikom z Niemiec czy USA niż własnym rodzicom. Jak ich uczyć?

    Po pierwsze – wielkie procesy cywilizacyjne mogą się nam nie podobać, ale ostrożnie z walką z nimi. Historia pokazuje, że takie walki się przegrywa. Nawet jeśli nie mają racji moralnej, mają rację faktów – gdy się utrwalą, zaczynają dominować myślenie.

    W XIX w. wielu wierzyło, że powszechne prawo wyborcze zniszczy boski i ludzki ład. Dziś wiemy, że nie ono było problemem – a bywa, że właśnie dzięki niemu udaje się ład przywracać.

    Jeśli polscy nastolatkowie rzeczywiście są dziś podobni do rówieśników z Australii czy Finlandii – tego nie cofniemy. Wszyscy oglądają te same seriale, coraz krótsze, bo skupienie maleje.

    Jako nauczyciel – to bywa frustrujące. Ale nie zaproponuję, byśmy robili 80-minutowe odcinki na złość światu – przegramy i zostaniemy z tym sami. Ale jest i druga strona: mimo globalizacji młodzi szukają małych wspólnot. Czasem to historia lokalna, czasem konkretny zespół muzyczny. Nie gatunek – jeden zespół.

    I tu, jako nauczyciel historii, próbuję to wykorzystać – znaleźć punkt styku między nimi a przeszłością. Z mojego doświadczenia: gdy ktoś zaczyna się utożsamiać z jakąś grupą, po pierwszym zachwycie nad „tu i teraz” przychodzi pytanie: skąd to się wzięło? A raczej: skąd się wzięliśmy?

    Zaczyna się szukanie – dyskografia zespołu, pochodzenie jego członków, historia rodziny. To działa też w historii lokalnej i narodowej.

    Nieprzypadkowo – im dalej postępuje globalizacja, tym większe zainteresowanie lokalnymi historiami. Na przykład: oddział AK, który w 1946 r. wrócił do lasu i walczył jeszcze dwa lata, z 15–20 osób. Dziś młodzi, niekoniecznie ich wnukowie, ekscytują się, że „nasi chłopcy” jeszcze wtedy walczyli.

    Globalizacja dużo zmienia, ale nie wszystko. Nie zastępuje potrzeby zakorzenienia, bycia „u siebie”. A polska historia ma mnóstwo epizodów, które pokazują, że bycie Polakiem – na różne sposoby – to coś wartościowego, atrakcyjnego i godnego.


    Wywiad opublikowany w wydaniu magazynowym dziennika „Kurier Wileński” Nr 31 (87) 02-08/08/2025

    Reklama na podst. ust. użytkownika.; Dzięki reklamie czytasz nas za darmo

    Afisze

    Więcej od autora

    Kto nie docenia wielkoduszności

    W nocy z 27 na 28 sierpnia nastąpił jeden z najbardziej zmasowanych rosyjskich ataków powietrznych na Ukrainę. Siły rosyjskiego agresora wystrzeliły 598 dronów i 31 pocisków balistycznych. Jest to...

    Czystość idei

    Na tle wielkich perypetii bieżącej polityki na Litwie, roszad na szczytach władzy, zmian koalicji, dzieją się rzeczy mniej nagłaśniane, a przecież niekoniecznie mniej dramatyczne. Oto pewna partia, która przecież...

    Ciemne chmury nad „Grunwaldem”

    Podczas ostatniego meczu na stadionie na Lipówce (niegdyś „Lokomitivas”, później „Vėtra”, następnie Litewska Federacja Futbolu, aż został sprzedany „Žalgirisowi”) z trybun kibiców na murawę poleciały walizki – jako sugestia...