W praktyce już przed ostatnią serią gier wszystko było jasne. Wprawdzie w teorii Polacy mogli jeszcze wyprzedzić Holendrów i zapewnić sobie bezpośredni awans do przyszłorocznego mundialu, który rozegrany zostanie w USA, Kanadzie i Meksyku, ale potrzebowali do tego iście szalonego scenariusza. Musieli bowiem liczyć na porażkę Pomarańczowych przed własną publicznością z Litwą i jednocześnie sami pokonać na wyjeździe Maltę różnicą aż… 13 goli. Żaden z tych warunków nie był nawet bliski ziszczenia.
(Nie)możliwe scenariusze
Na Maltę Polacy polecieli po rozegraniu bardzo dobrego spotkania z Holandią w Warszawie. Przy komplecie ponad 56 tys. kibiców prowadzili do przerwy 1:0 po kapitalnej akcji Jakuba Kamińskiego z Robertem Lewandowskim zakończonej golem tego pierwszego. Goście zdołali wyrównać na początku drugiej połowy i spotkanie zakończyło się remisem 1:1, a więc takim samym wynikiem jak pierwsze starcie obu rywali w Rotterdamie. W zgodniej opinii komentatorów tym razem był to jednak remis ze wskazaniem na Biało-Czerwonych.
Podopieczni Jana Urbana mieli prawo czuć niedosyt, że nie potrafili przechylić szali na swoją stronę, ale nawet gdyby to się udało, to dla ostatecznych rozstrzygnięć w grupie nie miałoby większego znaczenia. Polacy zrównaliby się wprawdzie z zespołem Ronalda Koemana punktami, ale o miejscu w tabeli decydowała różnica bramek we wszystkich spotkaniach, a nie bilans bezpośrednich spotkań zainteresowanych drużyn. Polacy w tej sytuacji też musieliby więc liczyć na potknięcie Holendrów z Litwinami.
Czytaj więcej: Robert Lewandowski sportowcem roku 2020
Od 3:1 do 2:2
Przed meczem na Malcie trudno było znaleźć człowieka, który zakładałby inny scenariusz niż wygraną Polski. Taksówkarz wiozący mnie do La Valletty był o tym absolutnie przekonany. Wśród licznie przybyłych na śródziemnomorską wyspę polskich kibiców również nie spotkałem choć jednego, który to przewidywanie poddawałby w wątpliwość.
Najmniej pewny wydawał się Jan Urban, który na przedmeczowej konferencji prasowej podkreślał, że to, czego najbardziej by sobie życzył, to koncentracji swojego zespołu na poziomie sprzed spotkania z Holandią, bo inaczej mogą być problemy. Jakby czuł pismo nosem.
I faktycznie, na Stadionie Narodowym Ta’Qali gra Biało-Czerwonych od początku wyglądała źle. Dość podobnie do tej, jaką oglądaliśmy w pierwszej połowie październikowego meczu z Litwą w Kownie. Tyle że na Litwie Polacy potrafili szybko objąć prowadzenie i je utrzymać, a na Malcie zajęło im to ponad pół godziny. Co gorsza, po golu Roberta Lewandowskiego pozwolili gospodarzom błyskawicznie się dogonić i wszystko zaczęło się od początku.
Po przerwie gra podopiecznych Urbana nieco się poprawiła. Zaczęli stwarzać sytuacje i nawet je wykorzystywać, ale gdy po bramkach Pawła Wszołka i Karola Świderskiego w końcu wyszli na bezpieczne prowadzenie 3:1, do akcji wkroczył VAR. Anulował trzeciego gola gości i wrócił do analizy wcześniejszej sytuacji w ich polu karnym. Efektem była decyzja sędziego o rzucie karnym dla gospodarzy i po chwili z rozstrzygniętego zdawało się meczu znów mieliśmy remis.
Trzeba Polakom jednak oddać, że potrafili nad tym niekorzystnym biegiem zdarzeń zapanować, ruszyli do przodu i zakończyli eliminacje wygraną. Zwycięską bramkę po rykoszecie strzelił Piotr Zieliński.
– Z nieba do piekła w dwie minuty to na pewno psychologicznie sporo zmienia, ale zareagowaliśmy pozytywnie, strzeliliśmy tę trzecią bramkę – mówił po meczu obrońca Bartosz Bereszyński. – Takie mecze nie powinny się zdarzać, ale się zdarzają. Trzeba jednak wziąć pod uwagę, że potrafiliśmy wygrać to spotkanie. Nasza jakość nam na to pozwoliła. Apetyty na lepszą grę były większe. A że stać nas na więcej, to chyba i my, i wszyscy zdają sobie sprawę.

| Fot. Jarosław Tomczyk
Bez niespodzianek
Tymczasem Litwini – choć w pierwszym meczu w Kownie potrafili postraszyć Holendrów, odrabiając dwubramkową stratę – w Amsterdamie nie mieli nic do powiedzenia. Do przerwy jakoś się jeszcze trzymali, tracąc tylko jednego gola, ale w drugiej połowie w odstępie czterech minut stracili trzy kolejne i było po wszystkim. Trudno się jednak temu dziwić, gdy w całym spotkaniu podopieczni Edgarasa Jankauskasa posiadali piłkę przez rekordowo małą ilość czasu – zaledwie 24 proc.
Wbrew pozorom te eliminacje nie były jednak w wykonaniu Litwinów tragedią. Wprawdzie nie zdołali wygrać żadnego meczu, ale tylko w tym ostatnim nie mieli zupełnie nic do powiedzenia. We wszystkich pozostałych prezentowali się godnie i ambitnie na miarę posiadanego, niestety, bardzo skromnego potencjału.
Oprócz postraszenia w domu Holendrów Litwini byli bliscy remisu w Warszawie, wywalczyli go z Finlandią w Kownie, a w rewanżu w Helsinkach prowadzili do przerwy 1:0. Największym niedosytem mogą być dwa remisy z Maltą, ale Jankauskas słusznie podsumował te mecze, mówiąc: – Malta nie jest od nas gorsza. W meczu u siebie nie miałem do dyspozycji najsilniejszego składu, brakowało nam aż dziewięciu graczy. Obiektywnie analizując statystyki, przebieg gry, to były dwa równe mecze równych drużyn. Konsekwencją były remisowe rezultaty.
Z kolei przed Polską teraz dwustopniowe baraże. 26 marca Biało-Czerwoni zmierzą się u siebie z Albanią. Jeśli ją pokonają, 31 marca ich rywalem będzie wygrany z pary Ukraina-Szwecja. Zwycięzca tego meczu pojedzie na mundial do Ameryki Północnej.
Bezpośredni awans na przyszłoroczny mundial wywalczyło już 12 europejskich reprezentacji: Niemcy, Szwajcaria, Szkocja, Francja, Hiszpania, Portugalia, Holandia, Austria, Belgia, Anglia, Norwegia i Chorwacja. O cztery pozostałe wolne miejsca powalczy 16 kolejnych drużyn w dwustopniowych barażach.
Tabela grupy G
1. HOLANDIA 8 20 27:4
2. Polska 8 17 14:7
3. Finlandia 8 10 8:14
4. Malta 8 5 4:19
5. Litwa 8 3 6:15
Artykuł opublikowany w wydaniu magazynowym dziennika „Kurier Wileński” Nr 47 (134) 22-28/11/2025
