Więcej

    Magia świąt

    Święta najwięcej magii mają, kiedy jest się dzieckiem. Trywialne, ale przecież prawdziwe. Jako kilkuletni szkrab zaczynałem je czuć, kiedy tylko ojciec zerwał z kalendarza ostatnią listopadową kartkę.

    Byłem pierwszym wnukiem wszystkich swoich dziadków i nawet pradziadków, rozpieszczanym przez ciocie i wujków. Święty Mikołaj zostawiał prezenty pod poduszką nie tylko 6 grudnia, ale przez kilka nocy przed tą datą i po niej. W listach słałem najbardziej fantazyjne prośby, czasem niemożliwe do spełnienia nie tylko z racji siermiężnej oferty zabawkarskiej PRL-owskiego handlu. Mikołaj starał się jak mógł i sobie tylko znanym sposobem wynajdywał różne cuda.

    Tyle razy sobie obiecywałem, że nie zasnę, że będę czuwał, by chociaż raz go zobaczyć, rozwikłać zagadkę, jak to robi, że zdoła wielką paczkę wsunąć pod moją małą poduszkę, ale nigdy mi się nie udało. Spotykałem go jednak w przedszkolu i kościele, choć w tym pierwszym nazywali go czasem Dziadkiem Mrozem. Mam z nim parę zdjęć, biją na nich z moich dziecięcych oczu szczęście i fascynacja przeplatane z tremą i nieśmiałością. Na wszelki wypadek trzymam lekki dystans.

    Kiedy Mikołaj odchodził do nieba, by przez kolejny rok gromadzić kolejne prezenty, w domu zaczynały się wielkie porządki. Lubiłem ten rozgardiasz. Otwieranie wszystkich szafek, szuflad, mycie szkliw, przemeblowywanie, dekorowanie. To było coś dla mnie, zawsze można było trafić na jakieś skarby z przeszłości, o których istnieniu nie miało się pojęcia. Najfajniej gdy były to gazety albo stare kalendarze. A gdy już wszystko było wysprzątane i lśniło na najwyższy połysk, rozpoczynało się gotowanie i pieczenie świątecznych potraw. Za tymi typowo wigilijnymi, przyznam szczerze, specjalnie wtedy nie przepadałem, ale jak już można było się dorwać do ciast, słodyczy, a nawet pomarańczy, to naprawdę było wiadomo, że są święta. Przecież pomarańcze były tylko wtedy, jakby zmawiały się, żeby obrodzić na 25 grudnia, a potem błyskawicznie zniknąć.

    A potem nadchodził sylwester. Mama zakładała długą suknię, tata garnitur i udawali się na bal, a ja z dziadkami czekałem na Nowy Rok z ulubionym programem w jednoprogramowej telewizji, czyli przeglądem najważniejszych wydarzeń sportowych roku minionego. Też zawsze sobie obiecywałem, że doczekam do północy i oczywiście budziłem się 1 stycznia rano. Ale kiedy tej północy w końcu doczekałem, to nagle czar prysł i gdzieś zniknęła magia – której wszelako szanownym Czytelnikom życzę na ten nadchodzący świąteczno-noworoczny czas. Na przekór wszystkiemu, co na zewnątrz.


    Komentarz opublikowany w wydaniu magazynowym dziennika „Kurier Wileński” Nr 51 (146) 20/12/2025 – 02/01/2026