Kiedy rodzice wysyłali małą Helenkę do szkoły, na myśl nikomu nie mogło przyjść, że spędzi w tych murach więcej niż 11 lat, że powróci tu już jako nauczycielka, a potem awansuje na stanowisko dyrektora. Los tak chciał, że przez całe życie jest z tą szkołą związana. Również jej zawdzięcza… męża.
— Wciąż jeszcze chodzę do tej szkoły, co dzień tą samą drogą. Nic się nie zmieniło — mówi Helena Juchniewicz, dyrektor mieszczącej się w Nowej Wilejce Szkoły Średniej im. Kraszewskiego.
28 września pani Helena obchodzi jubileusz 50-lecia. Bieżący rok jest osobiście dla pani Heleny i jej rodziny szczególnie bogaty w jubileusze. W sierpniu 80 lat ukończył jej ojciec, Stefan Błażewicz, w tym roku 50 lat ukończył mąż Adam. Również w tym roku akurat przypada 25 lat, odkąd pani Helena sprawuje funkcje administracyjne, 15 — odkąd jest dyrektorem szkoły. Jubileusz — jak mówi — to dla niej przede wszystkim wytężony, pracowity okres. Przyznaje, że za urodzinami nie przepada, ale imieniny — to dopiero! Śmieje się, że jako Helena jest w lepszej sytuacji od trochę „pokrzywdzonego” męża Adama, którego imieniny przypadają w Wigilię Bożego Narodzenia, a w jej katolickiej rodzinie te święta zawsze były na pierwszym miejscu.
Choć jest dzieckiem miasta, mówi, że wychowała ją wieś. Urodziła się w Nowej Wilejce i tu przez całe życie mieszka, ale w dzieciństwie bardzo dużo czasu spędzała w okolicach Miednik u dziadków.
— To sielankowe życie na „chutorze” mnie w znacznej mierze ukształtowało — jest przekonana.
Do szkoły miała kilka minut drogi. W latach szkolnych nawet narzekała, że jest tak blisko, bo chciała więcej czasu spędzać z koleżankami. Dziś natomiast to sobie bardzo ceni. Jak mówi, sprawując funkcje dyrektora trzeba być w szkole non stop. I w dzień, i nieraz w nocy. Przypomina sobie, że musiała być w szkole nawet na sylwestra, bo z powodu siarczystych mrozów wynikły pewne kłopoty z kotłownią.
Jak żartuje — już sama nie wie, głównie za sprawą tej bliskości — gdzie praca, a gdzie dom…
Zawsze była odpowiedzialnym człowiekiem i pilną uczennicą. Dziś z uśmiechem przypomina sobie, jak jeszcze z wieczora potrafiła ubrać mundurek i… czekać rana, bo bała się spóźnić do szkoły! Czy od dzieciństwa marzyła o zawodzie nauczyciela? Mówi, że raczej nie, choć pedagogika pewnie była przesądzona odgórnie i ten temat ciągle się przewijał w jej rodzinie. Bo aż sześć sióstr babci po stronie ojca zajmowało się pracą oświatową! Najpierw — tu, na Wileńszczyźnie. Potem wyjechały do Konstancina-Jeziorny pod Warszawą i tam już jako członkinie Zgromadzenia Sióstr od Aniołów kontynuowały tę pracę. Wielokrotnie odwiedzały ojczyznę i tu również wiele pracowały z młodzieżą. Mama była przedszkolanką. Pracowała z dziećmi w wieku 3-6 lat. Mała Helenka temu się przyglądała, ale siebie jako nauczyciela nie widziała.
— Nie wyobrażałam siebie stojącej przed uczniami. Jeśli już pedagogika, to wyobrażałam raczej siebie jako metodyka pedagogiki. W przedszkolu było takie stanowisko. Może mnie ta nazwa pociągała… — rozważa.
Los chciał tak, że zanim ukończyła studia, najpierw zdobyła trochę doświadczenia pedagogicznego. Już jako uczennica poznała tę pracę, bo latem trochę dorabiała w przedszkolu. W szkole nie miała jeszcze wyraźnie określonych zainteresowań co do przedmiotu przyszłych studiów. Pasjonowała się językami obcymi, myślała również o studiach prawniczych. Ale w ostateczności — jak mówi — m. in. za namową nauczyciela historii, wybrała dzisiejszy Uniwersytet Pedagogiczny. Studiowała nierozerwalnie ze sobą związane przedmioty — język polski, literaturę i historię.
Choć nie marzyła o pracy pedagoga, bardzo ją pokochała i nigdy nie żałowała wyboru, choć niewątpliwie zawód nauczyciela to wcale niełatwy chleb powszedni, a odpowiedzialność wielka. O tym się przekonała już od pierwszego dnia w szkole. Jako młody specjalista, na starcie swej kariery pedagogicznej, otrzymała największą liczebnie wówczas w szkole klasę. Jak się wkrótce okazało, również — bardzo niezdyscyplinowaną. Musiała sobie poradzić i poradziła. Mówi, że pewnie dlatego, że była bardzo odważna.
Bardzo się ucieszyła, kiedy otrzymała możliwość pracy właśnie w tej placówce. Zdawała sobie jednak sprawę, że to nie tylko zaszczyt, ale również bardzo duża odpowiedzialność, bo w tej szkole zawsze stawiano bardzo wysokie wymagania wobec nauczycieli. Była już wtedy mamą niespełna rocznego synka Wojciecha. Nie zraziła się, że nie będzie mogła się skupić tylko na rodzinie i synku. Postanowiła wykorzystać szansę.
Ucieszyła się, kiedy zaproponowano jej stanowisko wicedyrektora ds. zajęć pozalekcyjnych. Czuła się w tym jak ryba w wodzie. Jak mówi, scena to jej żywioł, a z nią wówczas miała wiele do czynienia jako wicedyrektor. Dlatego nie myślała o nadgodzinach, angażowała się w pracę bez reszty. Zdolności organizacyjne i pracowitość zostały docenione i wkrótce awansowała na stanowisko dyrektora.
Otrzymała szkołę z tradycjami i dziś chętnie je pielęgnuje i tworzy nowe.
— Nasza szkoła to nie tylko placówka oświatowa, ale również ośrodek polskości w Nowej Wilejce. Staramy się angażować w nasze przedsięwzięcia również społeczność naszej dzielnicy. Nasz bal zapustowy, rozmowy sąsiedzkie cieszą się dużą popularnością.
Podkreśla, że swój sukces zawodowy zawdzięcza w dużej mierze rodzinie. Cieszy się, że syn i mąż zawsze ze zrozumieniem się odnosili do tego, że większość swego czasu poświęca szkole.
— Cudów nie ma, gdyby nie pomoc najbliższych, zapewne bym nie mogła sprawować takiej funkcji. Mąż obiecał mnie wspierać i dotrzymał słowa. Wiem, że nie było łatwo — opowiada.
Wyjazdy, szkolenia, wreszcie dodatkowe studia… Ciągle się dokształcała — ukończyła studia magisterskie na kierunku edukologii i zarządzania oświatą, w Polsce — 3-letni kurs metodyki wspierania dzieci. Jak mówi, zdobyła spore doświadczenie i chciała się przekonać, czy zmierza jako kierownik we właściwym kierunku. Potwierdziło się, że stosowany przez nią sposób zarządzania zgadza się z opracowaną teorią. A do tego przecież doszła sama poprzez praktykę. Trudności, z którymi trzeba było się zmierzyć, nigdy przecież nie brakowało.
Określa siebie jako tolerancyjnego, ale jednocześnie wymagającego kierownika.
— Może jestem zbyt tolerancyjna — zastanawia się, ale zaraz dodaje, że ma szczęście do ludzi, z którymi pracuje. Bo cóż jest ważniejsze dla nauczyciela niż zdolność wyczuwania potrzeb dziecka. A nauczyciele, z którymi współpracuje, posiadają taką zdolność.
Syn Wojciech też jest absolwentem szkoły Kraszewskiego. Ukończył kierunek handlu międzynarodowego i zarządzania na Uniwersytecie Wileńskim i obecnie realizuje się w zdobytym zawodzie.
Również męża zawdzięcza tej samej szkole. Uczyli się w jednej klasie.
— Zafascynował mnie inteligencją, wiedzą z literatury i historii. Bardzo mi imponowało, że jest oczytany. No, i potrafił mnie ze sobą ożenić! — śmieje się kokieteryjnie pani Helena.
Na pytanie: „Czy jest Pani szczęśliwą kobietą?” — odpowiada bez chwili zastanowienia: „Tak! Niczego mi nie brakuje. Mam dom, rodzina jest moją ostoją. Jestem spełnioną żoną, matką, odniosłam sukces zawodowy”. Ale to bynajmniej nie oznacza, że nie poniosła nigdy porażki. Jest przekonana, że o powodzeniu w życiu w większym stopniu decyduje stosunek do porażek i umiejętność przekształcania ich w sukcesy.
— Były łzy, niepowodzenia. Są nieodłączną częścią życia. Przyjmuję je jednak z pokorą, wiem, że trzeba to wszystko przełknąć. Są potrzebne, bo nie dają spocząć na laurach, tylko mobilizują i bardzo często pomagają znaleźć odpowiedzi na wiele pytań — dzieli się swoją filozofią życiową pani Helena.
— Moje hobby — to również praca. Może to nie brzmi atrakcyjnie, ale faktycznie praca pochłonęła całkowicie mój wolny czas — opowiada, ale po chwili dodaje, że ostatnio trochę czasu poświęca ogrodnictwu. Zaczęła się również interesować ziołami leczniczymi: „Z mężem sprawiliśmy sobie nawzajem z okazji jubileuszy prezent. Wybudowaliśmy dom letniskowy 50 km od Wilna. Mam możliwość zająć się tam ogrodem. Tam zamierzam również zorganizować imprezę jubileuszową”.