W dniu 1 stycznia 2010 zaczęła funkcjonować największa na świecie strefa wolnego handlu, obejmująca kraje o populacji liczącej łącznie 1 miliard 900 milionów ludzi. Ponad 90 procent towarów eksportowanych z Chin do 10 krajów ASEAN zostało zwolnionych z obowiązku oclenia. Za pięć lat strefa ta powiększy się o cztery dalsze państwa azjatyckie.
Dynamicznie rozwijająca się gospodarka Azji Południowo-Wschodniej nabiera coraz większego przyśpieszenia. Widać to jak na dłoni w 10-milionowej aglomeracji Bangkoku. Naszpikowane podniebnymi wysokościowcami śródmiejskie dzielnice stolicy Tajlandii w coraz większym stopniu upodobniają się do nowojorskiego Manhattanu. 3-poziomowe autostrady miejskie, wijące się nad dachami niższych domów, znakomicie przyczyniają się do rozładowywania korków komunikacyjnych. Niezależnie od tego, mieszkańcy miasta mają do dyspozycji linie metra podziemnego oraz kolejki nadziemnej. Pomimo to, od wczesnego rana do późnego wieczora, przez ulice przewalają się setki tysięcy samochodów, motorowerów i częściowo odkrytych trójkołowców, nazywanych popularnie „tuk-tukami”, pełniących funkcję tańszych taksówek. Chociaż Bangkok uważany jest za najgorętszą stolicę świata, gdzie średnia roczna temperatura powietrza w ciągu dnia przekracza 30 stopni Celsjusza, pracowici Tajowie nie znają pojęcia południowej sjesty. W Bangkoku nie spotyka się leniwie wylegujących się przed domami mężczyzn w sile wieku, tak jak można to zobaczyć w wielu miastach Ameryki Łacińskiej. Tajowie kręcą się wokół swoich interesów przez cały dzień. Jedni prowadzą i obsługują liczne jadłodajnie uliczne, inni handlują na bazarach i w sklepikach, jeszcze inni są fryzjerami, masażystami, taksówkarzami. Obok tysięcy drobnych sklepików funkcjonują ogromne centra handlowe, przy których litewskie lub polskie supermarkety wyglądają niemal jak kurniki. Po brzegi zawalone są japońską i południowokoreańską elektroniką. Japoński przemysł motoryzacyjny bez reszty opanował także tajlandzkie szosy i ulice. Sprzyja temu zarówno bliskość geograficzna, jak i fakt, że w Tajlandii, podobnie jak w Japonii, obowiązuje ruch lewostronny.
65-milionowa Tajlandia jest państwem otwartym, sprzyjającym imigrantom oraz turystom. Zamieszkują tutaj przedstawiciele licznych mniejszości narodowych, wśród których najliczniejszą grupę stanowią, skądinąd bardzo obrotni Chińczycy. W samej stolicy jest ich około pół miliona. Korzystają w pełni ze swobód demokratycznych, posiadają własne świątynie, szpitale, hotele i sieci handlowe. W dzielnicy nazywanej przez turystów Chinatown roi się od napisów z chińskimi znakami. Sporą mniejszość stanowią także Hindusi, wśród nich noszący tradycyjne turbany na głowach Sikhowie, a także muzułmańscy Malajowie. Zamieszkuje tutaj również wielu Amerykanów, Australijczyków i Europejczyków. W większości są to pracownicy oddziałów rodzimych koncernów, banków, a także rozmaitych biur doradczych lub turystycznych. W okolonym wysokościowcami, 50- hektarowym śródmiejskim parku Lumphini, którego nazwę wymawia się, rozdzielając poszczególne sylaby, można spotkać wielu „białych” uprawiających jogging, jeżdżących na rowerach i na wrotkach.
W ostatnich latach tropikalna Tajlandia postawiła na turystykę. Takie wyspy jak Phuket, Samui, Chang, Samet są dzisiaj wielkimi centrami turystyki i wypoczynku. W miejscowościach turystycznych na każdym kroku spotyka się Rosjan.
Znany kurort Pattaya został przez turystów rosyjskich wręcz zdominowany. Wszędzie widać napisy cyrylicą, na każdej niemal ulicy można usłyszeć znajomy język słowiański. Miejscowi kelnerzy, sklepikarze, straganiarze i masażystki nauczyli się takich słów jak „spasibo”, „choroszo”, „niczego”, „dawaj”. Majętni Rosjanie okupują zwłaszcza pracownie obróbki i centra sprzedaży kamieni szlachetnych. Bezdyskusyjnie są tam najmilej widzianymi gośćmi.
Inaczej niż w Tajlandii płynie życie w sąsiedniej Kambodży. Malowniczy ten kraj nadal leczy głębokie rany zadane w czasie panowania zbrodniczej dyktatury Czerwonych Khmerów oraz długoletniej wojny domowej. Jeszcze nie wszystkie pola ryżowe i dżungle zostały rozminowane. Wszędzie spotyka się inwalidów bez nóg lub rąk, którzy często, aby przeżyć, żebrzą. Ostatnio jednak jakby przełamano złą passę dziejową. Pod koniec lat 90. wyszli z kryjówek w dżungli ostatni bojownicy Pol Pota, państwo otworzyło granice, ruszyła turystyka. Jest to dobra wróżba na przyszłość, gdyż Kambodża pod względem turystycznym naprawdę ma czym zaimponować światu. Już dzisiaj 130-tysięczne miasto Siem Reap, którego śródmieście, zbudowane w czasach kolonialnych, nosi w sobie wdzięk i smak architektury francuskiej, żyje niemal wyłącznie z obsługi turystów tłumnie odwiedzających pobliski Angkor Wat, ogromny kompleks świątyń położony w sercu dżungli, wpisany na listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Wiedzieć przy tym trzeba, że w okresie europejskiego średniowiecza stolica imperium Khmerów, jaką był Angkor, była największym miastem na kuli ziemskiej. Dzisiaj nie ma już śladów po dawnych pałacach królewskich oraz po zwykłych domostwach, gdyż były to budynki drewniane. Pozostały natomiast zbudowane z piaskowca piękne świątynie, zdobne kilometrami reliefów, przedstawiających głównie triumfy militarne imperium khmerskiego.
Do czasów świetności Angkoru odwoływał się także Pol Pot, najbardziej zwyrodniały i chyba największy mega morderca w historii ludzkości. Dość powiedzieć, że za jego krwawych rządów, trwających niecałe cztery lata, wymordowano dwa miliony ludzi spośród liczącej zaledwie osiem milionów ludności kraju. Czerwoni Khmerowie mieli ambicje zbudowania na gruzach dotychczasowej cywilizacji nowego, komunistycznego Angkoru, traktowanego w kategoriach świeckiego raju na ziemi dla przyszłych pokoleń. Na razie stworzyli prawdziwe piekło, gdzie kara śmierci groziła za każdy zakazany przez władze czyn, nawet za kłótnię małżeńską lub spożywanie napojów alkoholowych. Obecnie sympatyczni, ciemnoskórzy Khmerowie starają się jakoś uporać z tragiczną przeszłością. Przejawem przełamania zbiorowej traumy jest wielki wyż demograficzny. Z chwilą upadku Pol Pota Kambodża liczyła tylko 6 milionów mieszkańców. Dzisiaj liczy ponad 13 milionów. Wszędzie na ulicach i drogach wiejskich widać bawiącą się, częstokroć bosonogą dzieciarnię. Wiele dzieci uczęszcza do szkół, zarówno prywatnych, jak i publicznych, jakkolwiek w Kambodży nadal nie ma przymusu edukacyjnego. Efektem tych zaszłości jest powszechny nadal analfabetyzm, obejmujący ponad połowę mieszkańców kraju.
Zaledwie miesiąc temu, w grudniu 2009, roku, gdy przed ONZ-owskim trybunałem w Phnom Penh toczył się proces pięciu wysoko postawionych dygnitarzy reżymu Czerwonych Khmerów z byłym prezydentem Khieu Samphan w roli głównej. Uznano ich za winnych popełnienia zbrodni ludobójstwa. W styczniu zostanie ogłoszony ostateczny wyrok w zakresie wysokości kar. Ponieważ w Kambodży zniesiono karę śmierci, już dzisiaj wiadomo, że podsądni nie zawisną na szubienicy. Premier Kambodży Hun Sen, który sam był w młodości podwładnym Pol Pota, już dzisiaj zapowiedział, że dalszych procesów polpotowskich zbrodniarzy nie będzie, gdyż groziłoby to rzekomo wybuchem nowej wojny domowej.
Zwykli Khmerowie mają natomiast pretensje nie tylko do sprawujących władzę postkomunistów, ale także do Stanów Zjednoczonych i do Tajlandii.
Państwa te bowiem przez kilkanaście lat po zajęciu Kambodży przez wojska wietnamskie w roku 1979 wspierały militarnie, z racji rywalizacji z ZSRR o hegemonię światową, ukrywające się w dżungli oddziały wiernych żołnierzy Pol Pota. Przedstawiciele reżymu Czerwonych Khmerów, dzięki protekcji Amerykanów, aż do roku 1991 reprezentowali Kambodżę w ONZ. Wszystko to działo się w czasach, gdy media na całym świecie zamieszczały liczne relacje na temat potwornych zbrodni dokonanych przez polpotystów.
Tak czy inaczej, dzisiaj jest to już przeszłość. W roku 2015 azjatycka strefa wolnego handlu obejmie także Kambodżę. Należy żywić nadzieję, że dzisiejsi khmerscy malcy żyć będą w dynamicznie rozwijającym się, szczęśliwym i przyjaznym dla ludzi kraju.