Do „znawców” spraw polskich dołączył się ostatnio Anatolijus Lapinskas. Wykazuje on intensywnie swoje zdolności publicystyczne w materiałach często poświęconych tematyce polskiej. A to działalność parlamentarna europosła Tomaszewskiego, to nagonka na Litwę, a to nie podoba się nazwisko naszej koleżanki redakcyjnej, bo nielitewskie, a nawet niepolskie. A ostatnio zawadził mu dodatek „Kuriera” poświęcony Latgalii. Pomijając powierzchowne traktowanie przez Lapinskasa faktów wymagających głębokiej refleksji, czy też zakrawającej na brednie jego zarzuty, że dziennikarze „Kuriera” oczerniają Litwę na zamówienie Polski, szczególnie żenującą jest zasada proporcji, którą Lapinskas uważa za stosowną w ocenie (wycenie) sytuacji polskiej mniejszości na Litwie i Łotwie.
Autor materiału na DELFI uważa, że skoro na Łotwie jest zaledwie siedem szkół polskich na 60-tysięczną mniejszość, to na Litwie szkół tych powinno być odpowiednio 30. Można oczywiście próbować dyskutować na poziomie autora i retorycznie zapytać, ile wobec tego powinno być litewskich szkół w Polsce? Można też próbować tłumaczyć Lapinskasowi odmienną genezę i rozwój szkolnictwa polskiego na Litwie i na Łotwie. Ale czy warto…? Autor chyba nie rozumie prostej sprawy, że w relacjach międzyludzkich nie wszystko da się dokonać w duchu targu i przeliczyć jak na bazarze — co i za ile? Duch ten jest bowiem wśród litewskich działaczy powszechny, szczególnie w odbiorze spraw polskich. Nie dziwi więc, że gdy znany polityk Romualdas Ozolas, protestując przeciwko uprawomocnieniu pisowni polskich nazwisk, apeluje zarazem do rządu „by nie pozwolił tak tanio się sprzedać”? Więc „how much”? Może Lapinskas na to pytanie ma również odpowiedź… przepraszam, obliczenie? Może szczegółowe — po ile rząd ma brać za „ą”, „ę”, „ż”, „ź”, „ś” tudzież „ć”?