Aktorka z zamiłowania, a pedagog z zawodu, Teresa Samsonow — weteranka zespołu, która przyszła do teatru Ireny Rymowicz przed 30 laty i tak pozostała w nim do dzisiaj. W ubiegłą niedzielę zagrała w jednoaktówce „W wigilię Cudu”, nawiązującej do 400. rocznicy kanonizacji Świętego Kazimierza.
Do teatru Teresa Samsonow przyszła będąc uczennicą szkoły średniej, wówczas byłej „Jedenastki”, a obecnie Gimnazjum im. Adama Mickiewicza w Wilnie.
— Namówiła mnie do tego moja mama. Jak również jej koleżanka, Łucja Naniewicz, ucząc mnie i moich kolegów matematyki. Ona również należała do tego zespołu. Wówczas za jej namową do pani Ireny Rymowicz przyszła grupa uczniów, składająca się, chyba, z dziesięciu osób. Po jakimś czasie część odpadła, później jeszcze kilku, aż zostaliśmy z Jurkiem Szymanelem we dwoje. No, i tak jesteśmy do dziś i pewnie tak zostaniemy — wspomina Teresa Samsonow.
Wspomnień z życia towarzyskiego w teatrze pani Teresa ma bardzo dużo, chociaż dzisiaj, są już bardzo chaotyczne. Jak twierdzi, „było tutaj coś przyjaznego, skoro zostaliśmy, bo w zespole zawsze panowała ciekawa atmosfera”.
— Pani Rymowicz trzymała nas jak trzeba! Panowała u niej dyscyplina, chociaż to nie oznacza, że nas nie lubiła. Poza tym, jak wspomniałam, część nas odeszła na początku. A to pewnie dlatego, że się wystraszyła ogromu pracy. Przecież teatr, to nie tylko spotkania, rozmowy, zabawy w teatr, ale też bardzo dużo pracy. Trzeba poświęcić swój czas, część swoich prywatnych spraw. Nie mogło być podobnych wymówek, jak na to mogli sobie pozwolić koledzy z klasy, że dzisiaj wybieram się na urodziny mamy czy też babci lub na jakieś inne spotkanie. Próba to próba. Żadnych urodzin, żadnych świętowań, nie mogło być żadnych innych spraw — z szacunkiem o pracy w teatrze opowiada pani Teresa, która w okresie studiów na kierunku chemia myślała, że będzie musiała zrezygnować z teatru, ponieważ ciężko było połączyć trudne studia i dużo czasu wymagający teatr.
Odejść, chociażby na jakiś okres, młodej studentce nie pozwoliła ówczesna kierowniczka zespołu, jak mówi, „teatr — to był obowiązek, przyjemny obowiązek”. I dzisiaj z tego powodu jest szczęśliwa. Dla pani Teresy teatr to jej życie. „Sądzę, że powiodło mi się w życiu.”
— W teatrze bywało różnie. Czasami były łzy, niepowodzenia… zawsze chcemy być kimś, na scenie być bardzo ważnymi, wyglądać jak najlepiej i zagrać jak najlepiej. Pani Irena czuwała nad nami, nad naszymi postępami. Zawsze potrafiła pochwalić, ale też umiała powiedzieć, co było nie tak. I tak przebiegało nasze życie… Od spektaklu do spektaklu, od premiery, do premiery… — wspomina swoją trzydziestoletnią obecność w teatrze pani Samsonow.
Przez całe życie pani Teresa pracę w teatrze, chociaż amatorską, traktuje bardzo poważnie. Na każdą próbę spieszy, każdą premierę przeżywa na nowo. I nawet po dwudziestu latach wystawiania komedii sienkiewiczowskiej „Zagłoba swatem”, w której jest panną na wydaniu, za kulisami przed wyjściem na scenę zawsze odczuwa lekką tremę. A później już tylko się bawi w trakcie spektaklu.
Zagrała sporo ról, przede wszystkim młode i pozytywne bohaterki. Przez wiele lat była panienką na wydaniu, panienką z pensji, królewną z bajek. Jednak największą satysfakcję miała z zabaw bożonarodzeniowych, w których lubiła rolę wiedźmy, niedobrej wrony, grypy i in.
— Nie zawsze do swoich ról mieliśmy dublerów, co nie raz było ryzykowne, ponieważ spektakl mógł się zerwać. Dwa razy w życiu zdarzyło mi się zagrać, gdy chorowałam. Raz — po grypie z komplikacjami — pojechałam na występ z lekarzem. Grałam wówczas Telimenę z „Powrotu Pana Tadeusza” według Mickiewicza. Następny raz przytrafił mi się, kiedy nasz zespół miał zaplanowany wyjazd do Lwowa ze spektaklem „Grube ryby”. Mąż zabrał mnie ze szpitala. Zagrałam i wróciłam leczyć się — opowiada Teresa Samsonow.
Teatr to nie tylko scena, zabawa, ale też towarzystwo, które w ciągu lat stało się bardzo bliskie. Jak mówi nasza rozmówczyni, wszyscy znają się nawzajem bardzo dobrze, są sobie bliscy i w radości, i w biedzie, mają wspólne zainteresowania, organizują wieczorki i spotkania świąteczne, jak na przykład, na Boże Narodzenie czy też Zapusty. Zespół pamięta również o swoich byłych towarzyszach, którzy już odeszli z tej ziemi na zawsze. Rodzinami wybierają się na ich groby, żeby posprzątać, a na Zaduszki jadą, aby odwiedzić i zapalić znicze. Nie może być inaczej, tak jest u nich przyjęte. Bo ich zespół to zgrana kompania.
— Przez teatr przewinęło się bardzo wiele osób. Jedni przychodzili, drudzy odchodzili, ci co byli — odeszli, niektórzy już całkiem z tej ziemi… Kto lenił się pracować, po jakimś czasie zwyczajnie odchodził. No, a kto wytrwale dążył do celu, do premiery, pozostawali. I tak pozostaliśmy: ja, Jurek i Renata Szymanelowie, Irena Litwinowicz, Danusia Sielicka, Danusia Sosnowska, Piotrowicze. Dzisiaj jesteśmy weteranami, staruszkami zespołu — z uśmiechem na twarzy mówi pani Samsonow.
W opinii Teresy Samsonow, ludzie, którzy lubią teatr, są jego miłośnikami, nigdy się nie zmieniają, zawsze do niego przychodzą. Jak zauważyła, zmieniają się jednak czasy i warunki materialne, a tym samym okoliczności i możliwości przynależności do teatru. Obecnie każdy ma kłopoty finansowe. Wcześniej, jak wspomina nasza rozmówczyni, nikt nie myślał o stronie materialnej.
— Do nas należała tylko praca twórcza, żadne sprawy finansowe. Kiedyś każdemu aktorowi za spektakl płacono 1 rubel 20 kopiejek. Nikt nie zastanawiał się nad tym, skąd wziąć pieniądze na scenografię, kostiumy, na wynagrodzenie dla choreografa, w jaki sposób opłacić pobyt reżysera, zaproszonego z Polski, zresztą zapłacić dla samego reżysera. Wszystko nam dawał Klub Kolejarzy, do pracy stwarzał wszystkie warunki. Dzisiaj jest zupełnie inaczej. Doszły kłopoty finansowe. Piszemy projekty, rozliczenia, a to bywa nieraz takie nudne…” — z odrobiną nostalgii do lat młodzieńczych wraca myślami pani Teresa.
W zespole, wówczas pani Ireny Rymowicz, była skarbonka zespołowa, do której każdy aktor wrzucał za spektakl zarobione 1 rubel 20 kopiejek. Później za te pieniądze w roku jubileuszowym teatru, czyli co pięć lat, aktorzy wyjeżdżali gdzieś w świat. Bez żadnych prób i spektakli, wyłącznie na odpoczynek. W ten sposób młodym aktorom udało się zorganizować 15–dniowy wyjazd na Zakaukazie.
Obecnie Polski Teatr w Wilnie Ireny Litwinowicz kultywuje takie tradycje. Chociaż na pewien okres musiał zrezygnować z takiego rodzaju atrakcji:
— Rok 1990. Wiadomo, jakie nastały czasy. Z Klubu Kolejarzy wystawiono nas na ulicę z wszystkimi manatkami. Pamiętam ostatni spektakl już w ruinach pałacu. Nie było ogrzewania, nie było wody, no, światło jeszcze było. Kiedy wystawialiśmy premierę świąteczną, a zarazem jubileuszową na 30–lecie teatru, tuż po Bożym Narodzeniu, „Grube ryby”, wówczas na scenie w samowarze zamarzała nam woda. W 1991 roku w Pałacu Kolejarzy zagraliśmy jeszcze jeden spektakl i wszystko. Musieliśmy wyjść — o przykrych wydarzeniach mówi Teresa Samsonow.
W tym okresie tradycja Polskiego Teatru w Wilnie była przerwana. Były krótkie wyjazdy — to nad morze do Połągi, to do kogoś na działkę, do łaźni, to na grzyby. Po prawie dziesięcioletniej przerwie po raz pierwszy zespół w świat wyjechał na swoje 35–lecie działalności artystycznej. Wybrali się na 15 dni do Europy: zahaczyli o Berlin, Paryż, Barcelonę, Sewillę, Granadę, no i powrót przez Czechy. A 5 lat temu wybrali się na tydzień do Sankt Petersburga. Aby umilić tegoroczny jubileusz, również zapowiada się wyjazd. Dokąd tym razem wybiorą się, jeszcze nie zostało ustalone.
W ciągu prawie 10 lat, czyli do czasu aż został zbudowany Dom Kultury Polskiej w Wilnie, teatr swoją działalność kontynuował w murach obecnego Gimnazjum Adama Mickiewicza, ówcześnie tzw. „Jedenastki”. Praca zespołu nie została przerwana dzięki dyrektorowi właśnie tej szkoły. Tam się odbywały próby na szkolnej scenie, teatr miał też pokoik, gdzie mógł przechowywać swoje rekwizyty, no i tak przetrwał do momentu, aż przeniósł się do obecnego pomieszczenia. Również dzisiaj w gimnazjum działa teatrzyk szkolny „Wesoła gromada”, do którego przychodzą uczniowie klas ósmych i starsi. Ci, którzy się na dobre zaangażują się w sztukę aktorską, są zapraszani do Polskiego Teatru. Pani Teresa, idąc śladami swojej pani od matematyki, dzisiaj także namawia swoich wychowanków, aby przyszli. I przyszli: Joasia Moro, Teresa Wołkowicz, Bożena Simonavičiūtė, Rafał Piesliak i grają, niektórzy już zawodowo.
Fot. autorka i archiwum