Pierwszy miesiąc działań Donalda Trumpa w stosunku do Europy można określić krótko: katastrofa. Stary Kontynent został odesłany do lamusa, negocjacje dotyczące zakończenia wojny na Ukrainie prowadzone są bez jego udziału (chociaż wojna rozgrywa się w Europie). Europa w oczach Trumpa to konglomerat upadających państw niezdolnych do podjęcia twardszej reakcji. Tak jest w istocie, ale to nie usprawiedliwia tego, co w tej chwili dzieje się pomiędzy Moskwą a Waszyngtonem.
Trump dąży do zakończenia wojny na Ukrainie, całkowicie przejmując rosyjską narrację. Nie bierze pod uwagę tego, kto rozpoczął wojnę, postrzega ją jako konflikt biznesowy, w którym dwie strony pokłóciły się z jakiegoś powodu (kiosku na bazarze…). Jego światopogląd pokazuje stwierdzenie, że Ukraińcy mieli trzy lata na porozumienie się z agresorami. Tak samo mógłby powiedzieć o Holokauście – Żydzi też mieli pięć lat na porozumienie się, ale z niejasnych powodów tego nie zrobili i karnie pomaszerowali do komór gazowych.
Szok jest nie tylko w europejskich stolicach, tak samo zaskoczeni są Rosjanie, którzy w najbardziej fantastycznych snach nie mogli sobie wyobrazić takiej sytuacji. Trzeba błyskawicznie pisać nowe instrukcje dla propagandystów, nawet szybko uwolnić jakiego idiotycznego turystę ze Stanów, który pojawił się na lotnisku w Moskwie z cukierkami zawierającymi konopie. Normalnie już rąbałby las na Syberii.
Trump w swoich wypowiedziach opowiada wierutne bzdury, nazywając prezydenta wojującego państwa dyktatorem, podając astronomiczne liczby amerykańskiej pomocy dla Ukrainy, zgłaszając pretensje do Grenlandii, Kanady czy Kanału Panamskiego. W ogóle sprawia wrażenie człowieka nierozróżniającego cyfr, zaś przeświadczenie o sobie jako geniuszu negocjacji (napisał taką książkę, złośliwi pytają, czy ją przeczytał do końca…) nie jest niczym podparte. W tej chwili jego „sztuka negocjacji” polega na brutalnym zmuszaniu Ukrainy do kapitulacji. Prawdopodobnie wynika to z panicznego strachu przed wojną jądrową i dlatego wywiera maksymalny nacisk na Ukrainę, bo jest słabsza, zaś los tego i innych państw europejskich w ogóle go nie obchodzi. Rosji nie zaczepia, przynajmniej publicznie.
Przypuśćmy, że cel osiągnie i agresor odniesie zwycięstwo, zagarnie kawał Ukrainy, sankcje zostaną zniesione i Moskwa będzie mogła bez paniki przygotować się do nowej agresji. Potem po prostu zażąda od Trumpa, by oddał Pribałtykę…
Czytaj więcej: Zwycięstwo europejskiej dyplomacji? Analityk: „Koniec wojny jednak nie jest bliski”
Komentarz opublikowany w wydaniu magazynowym „Kuriera Wileńskiego” Nr 9 (25) 01-07/03/2025