Wyniki wyborów parlamentarnych w Grecji oraz wyborów prezydenckich we Francji zdominowały pierwsze strony europejskich mediów, na łamach których czołowi ekonomiści i politycy komentowali to, co się stało w Grecji i Francji.
Właśnie stolice tych dwóch krajów — Ateny i Paryż — a nie Moskwa, gdzie na kolejną prezydencką kadencję „koronowano” Władimira Putina — przyciągały uwagę europejskich ośrodków politycznych i finansowych.
A wszystko za sprawą, że niedzielne wybory prezydenckie wygrał kandydat Partii Socjalistycznej Francois Hollande, który w drugiej turze pokonał ubiegającego się o reelekcję prezydenta Nicolasa Sarkozego. Uwagę obserwatorów, a raczej ich obawy i niepokój, wywołała właśnie wygrana socjalistycznego kandydata, który w kampanii wyborczej zapowiedział, że Francja będzie renegocjowała przyjęty niedawno z wielkim oporem i podpisany przez 25 z 27 przywódców krajów członkowskich tzw. europejski pakt fiskalny (paktu nie podpisały Wielka Brytania i Czechy), który po procedurze ratyfikacji ma wejść w życie z dniem 1 stycznia 2013 roku. W dokumencie tym kraje-sygnatariusze zobowiązały się do prowadzenia polityki oszczędzania i dyscypliny fiskalnej (m. in. ograniczenie deficytu budżetowego do 1 proc.).
Tymczasem prezydent-elekt Francois Hollande, przemawiając w noc powyborczą na Placu Bastylii do swoich zwolenników nie mówił o renegocjacji paktu fiskalnego, ale „przywitał ruch przeciwników oszczędzania”, który w opinii Hollande wyłonił się właśnie po wyborach we Francji i niebawem ma rozpowszechnić się w całej Europie. Francois Hollande, jak na socjalistę przystało, chce bowiem skończyć z zaciskaniem pasów i obiecuje zwiększyć wydatki publiczne, a na dodatek obniżyć wiek emerytalny (który we Francji i tak wynosi zaledwie 60 i 62 lata odpowiednio dla kobiet i mężczyzn) oraz skrócić tydzień pracy, w którym Francuzi „harują” aż (sic!) 35 godzin.
Na takie zapowiedzi przyszłego nowego prezydenta Francji najszybciej i w sposób naturalny dla nich odreagowały giełdy, na których pospadały indeksy francuskich obligacji, które zresztą zaczęły dołować jeszcze w ubiegłym tygodniu, kiedy wszystkie sondaże prognozowały wygraną kandydatowi socjalistów.
Tak też się stało, aczkolwiek mimo poparcia większości kandydatów z pierwszej tury Francois Hollande zdobył nad „Sarko” przewagę zaledwie kilku punktów procentowych. Dlatego taki wynik tchnął nieco optymizmu w opinię polityków, politologów i ekonomistów, którzy nie popierają zapowiedzi nowego prezydenta Francji, ale też zdają sobie sprawę, że Francuzi nie chcieli (nie mogli) dalej tolerować hiper aktywnego, buńczucznego i aroganckiego Nicolasa Sarkozego, którego wzrost wielokroć nie dorównywał jego „ego”.
Pierwsze spokojem na wybór Francuzów odreagowały niemieckie media, które doszły wniosku, że mimo radykalnych zapowiedzi przedwyborczych, po wyborach Francois Hollande będzie musiał zderzyć się z rzeczywistością i zapomnieć o niektórych obietnicach przedwyborczych, a nawet postąpić wbrew tym obietnicom, jak chociażby w kwestii wieku emerytalnego.
„Hollande i Merkel spotkają się gdzieś po środku” — konstatują niemieckie media, przypominając zarazem, że dotychczasowy europejski ład był budowany przez tandem „Merkozy” (kanclerz Niemiec Angeli Merkel i prezydenta Francji Nicolasa Sarkozego), zaś po wyborach tandem ten będzie miał na imię „Merkolande”.
Niemieckie media, ale też włoskie, belgijskie, czy też polskie zgodnie przyznają, że po wyborach we Francji należy oczekiwać zmiany kursu polityki tego kraju, a z którym też będą musiały liczyć się Niemcy. Ale media też zauważają, że Hollande nie jest radykalnym politykiem i co więcej — zdaje sobie sprawę, że radykalizm może jedynie zaszkodzić Francji, dlatego oczekują od prezydenta-elekta decyzji umiarkowanych i kompromisowych. Bo Francja nadal pozostaje ważnym gwarantem stabilności nie tylko wspólnej europejskiej waluty, ale też samej Unii Europejskiej. A pierwszy egzamin z tego — jak zgodnie zauważają analitycy — francuski prezydent będzie musiał zdać rozwiązując problem Grecji, która po niedzielnych wyborach parlamentarnych stała się poważnym ośrodkiem destrukcyjnym w całej Unii. A wszystko dlatego, że greccy wyborcy odrzucili politykę oszczędzania prowadzoną przez tzw. tradycyjne ugrupowania — centroprawicowe i centrolewicowe — zagłosowały również na skrajną prawicę i skrajną lewicę.
— I to znacznie bardziej niepokoi rynki finansowe, bo jakiekolwiek zmiany w greckiej polityce gospodarczej będą prowadziły do poważnych turbulencji na rynkach finansowych — uważa czołowy analityk banku SEB, doradca prezesa banku, Gitanas Nausėda. Turbulencje te, zdaniem ekspertów, boleśnie dotkną nie tylko Greków, czy kraje strefy euro, ale będą też odczuwalne we wszystkich rajach członkowskich, a szczególnie, w krajach — tak jak Litwa — wychodzących z głębokiej recesji.