Gdy 1 września 2009 roku w Gdańsku pod Pomnikiem Obrońców Wybrzeża na Westerplatte spotkali się przywódcy 20 państw, żeby upamiętnić 70. rocznicę wybuchu II wojny światowej, iskrzyła nadzieja, że Europa i świat na zawsze zapamiętały lekcję wyciągniętą z największej tragedii ludzkości XX wieku.
Liderzy Polski, Francji i Wielkiej Brytanii, które padły ofiarą nazistowskich Niemiec, i niemiecka kanclerz Angela Merkel mówili wtedy jednym głosem o potrzebie zachowania pokoju, który Europa zawdzięcza milionom ofiar ludzkich. Był też były i obecny prezydent Rosji, wówczas premier, Władimir Putin, którego pretensjonalna i rewizjonistyczna retoryka, choć wyraźnie różniła się od słów zachodnich przywódców, niemniej jednak nie negowała oczywistych faktów. Putin przyznał, że pakt Ribbentrop-Mołotow był błędem, choć usprawiedliwiał jego treść uwarunkowaniami historycznymi. I choć Rosja była wtedy świeżo po wojnie z Gruzją i po aneksji jej części terytoriów, Europa, a raczej jej przywódcy wierzyli wciąż, że putinowska Rosja pozostanie jednym z najważniejszych gwarantów powojennych układów.
Tymczasem komentatorzy już wtedy akcentowali, że obecność Putina na obchodach 70. rocznicy wybuchu II wojny światowej niczego nikomu gwarantuje, a na pewno pokoju w Europie.
„Putin tylko uspokoił demony historii, ale nie chciał ich rozproszyć, a tym bardziej unicestwić” — wizytę rosyjskiego Putina na Westerplatte podsumowała włoska „La Repubblica”. Zauważyła, że ze strony Putina zabrakło nie tylko przeprosin wobec Polski i Polaków, ale nie było nawet skruchy za napad Związku Sowieckiego wraz z nazistowskimi Niemcami na Polskę i unicestwienie jej państwowości. Putin mówił natomiast o Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej — wcześniej sowieckim, dziś rosyjskim zamienniku II wojny światowej — i o decydującym znaczeniu Rosjan w zwycięstwie nad Hitlerem.
Dziś, gdy po aneksji przez Rosję ukraińskiego Krymu i rozpętaniu przez nią wojny na wschodzie Ukrainy Europa stoi w obliczu kolejnej wojny na kontynencie, pozostaje tylko przyznać rację włoskim komentatorom. Trzeba być może tylko dodać, że Putin wcale nie uspokoił demonów. On je obudził. Bo podobnie jak dotychczas sowiecką agresję wobec Polski 17 września 1939 roku rosyjska propaganda usprawiedliwiała potrzebą obrony enigmatycznej miejscowej ludności przed faszystami, tak dziś ta sama propaganda rosyjską agresję na Ukrainie usprawiedliwia również potrzebą obrony enigmatycznej ludności przed faszyzmem. Wtedy niemieckich nazistów, dziś ukraińskich „banderowców”.
Rosyjska propaganda wyszukuje też aktywnie „faszystów” nie tylko tradycyjnie w krajach bałtyckich, ale jak widać na Ukrainie. Również w Polsce, Czechach, nie mówiąc już o Niemczech, dokąd Kreml wciąż zapuszcza swoje hordy „Nocnych Wilków”, żeby przeszli szlakiem Armii Czerwonej i przypomnieli „narodom Europy, kto ich wyzwolił spod faszystowskiego jarzma”, a w dniu zwycięstwa nad „faszystowskimi Niemcami” raz jeszcze zawiesili sowiecką flagę nad „pokonanym Belinem”.
Tymczasem Europa wydaje się bezradnie przygląda się rozgrywkom Putina i „chowa przed nim głowę w piasek”, podobnie jak chowała ją przed poczynaniami Hitlera w końcówce 30. lat ubiegłego stulecia.
„Krwawe lekcje II wojny światowej nie mogą być zapomniane. Powstrzymać agresora można wyłącznie wspólnym wysiłkiem, podobnie jak to było przed 70 laty” — mówił w maju tego roku prezydent Ukrainy Petro Poroszenko. Słowa te padły w kontekście rosyjskiej agresji na Ukrainie, a ogłoszone w pamiętnym dla całej Europy dniu 8 maja — dniu zwycięstwa antyhitlerowskiej koalicji nad nazistowskimi Niemcami.
W tym dniu, w 70. rocznicę zakończenia II wojny światowej w Europie, przywódcy europejscy również spotkali się w Gdańsku pod Pomnikiem Obrońców Wybrzeża na Westerplatte. Tym razem Putina nie było. Przygotowywał na 9 maja w Moskwie największą w historii kraju defiladę wojskową na Placu Czerwonym. Chciał pokazać światu swoją potęgę militarną i powtórzyć stalinowski dogmat, że uwolnienie spod faszystowskiego jarzma Europa zawdzięcza „rosyjskiemu narodowi”.
„Data 8 maja w przejętej przez Rosję narracji ZSRR to czas triumfu. Nie wszystkim narodom Europy ten triumf przyniósł wolność. Doskonałym miejscem na taką ogólnoeuropejską refleksję powinno być Westerplatte, symbol początku II wojny światowej” — mówił wtedy prezydent Polski Bronisław Komorowski, który na obchody 8 maja zaprosił europejskich przywódców do Gdańska. Tą uroczystością chciano przypomnieć światu o udziale żołnierzy z krajów całej Europy w walce z III Rzeszą. Również tych, którzy walczyli w szeregach Armii Czerwonej i nie byli to wyłącznie sami Rosjanie, co gubi się dziś w propagandowej narracji Kremla.
Organizując obchody na Westerplatte Polska chciała przypomnieć też, że pokonanie Niemców dla wielu krajów regionu nie przyniosło wolności i dobrobytu, tak jak na Zachodzie, lecz ponowne zniewolenie, tym razem przez sowietów i narzucony przez nich komunizm.
„Moskwa nie jest w stanie uznać swej historycznej odpowiedzialności za wydarzenia z 1939 r. Nie dziwi więc, że polityka Putina oburza mieszkańców środkowej i wschodniej Europy. Rosja powinna zacząć się jednać ze swoimi sąsiadami, tak jak uczyniły to Francja i Niemcy” — apelował hiszpański „El Pais” w 2009 roku do przywódców Rosji.
Zamiast pojednania była agresja, która wespół z rosyjską propagandą odbezpieczyła jednak krytyczne myślenie nawet wśród sprzymierzeńców Putina. Bo gdy 9 maja w Moskwie Putin świętował swoje zwycięstwo, wśród towarzyszących mu zagranicznych gości z Afryki i Ameryki Południowej naturalnie zabrakło nie tylko przywódców Ukrainy, ale nawet Białorusi, która świętowała swoje zwycięstwo. Białoruski dyktator Aliaksandr Łukaszenka, dotąd usłużny wobec Putina, nie tylko zorganizował swoją defiladę, ale nawet zabronił używania rosyjskiej symboliki zwycięstwa — wstęgi św. Jerzego, która w obliczu aneksji Krymu i agresji na wschodzie Ukrainy dziś stała się symbolem rosyjskiej agresji.
Osobno dzień zwycięstwa nad Niemcami obchodziła również Ukraina. Według przywódców Białorusi i Ukrainy, ale też o tym mówią fakty, to te dwa kraje i narody najwięcej przyczyniły się do zwycięstwa „nad faszyzmem”. To Białoruś i Ukraina poniosły też największe straty w ludziach i majątku podczas II wojny światowej, czy też Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, jak tego chce kremlowska propaganda. Dlatego też to Białoruś i Ukraina, jako najwięcej poszkodowane w wojnie i które najwięcej przyczyniły się do zwycięstwa w niej, zostały dopuszczone przez Kreml do członkostwa w ONZ na prawach krajów założycieli.
Epatowanie przez Rosję swoim znaczeniem w II wojnie światowej może więc przynieść efekt odmienny od zakładanego, bo zarówno fakty historyczne, jak też liczby mówią jednoznacznie, że to bynajmniej nie Rosja i Rosjanie są największymi „udziałowcami” w zwycięstwie nad III Rzeszą, a w II wojnie światowej tym bardziej.
„Bez Ukraińców zwycięstwo nie byłoby możliwe” — mówił w maju Petro Poroszenko.
Podobne słowa, w kontekście Białorusi, padły wtedy również w Mińsku. Fakty to potwierdzają.
Sowiecka, później rosyjska historiografia operuje liczbą, że podczas II wojny światowej zginęło około 27 mln osób, w tym od 8 do 10 mln żołnierzy. Tymczasem ocenia się, że w tym samym okresie mogło zginąć do 14 mln mieszkańców Ukrainy, czyli więcej niż wtedy wyniosły straty w ludziach Francji, Wielkiej Brytanii, USA i Kanady razem wzięte. Liczba mieszkańców Ukrainy w okresie od stycznia 1941 do stycznia 1945 roku zmniejszyła się z 40,5 mln do 27 mln osób.
Ocenia się też, że uszczerbek materialny ZSRR wynosił 40 proc. od uszczerbku wszystkich państw uczestniczących w wojnie. Tymczasem straty materialne Ukrainy wyniosły około 40 proc. od ogólnych strat ZSRR. Relatywnie udział Białorusi i jej straty w ludziach i majątku też są podobne. O tym kremlowska propaganda woli nie pamiętać. Jak też o tym, że II wojnę światową wcale nie zakończyło zajęcie Berlina przez Armię Czerwoną i kapitulacja nazistów. O tym, jak też o tym, że Rosja nie jest jedyną militarną potęgą na kontynencie, mógł przekonać się sam prezydent Rosji podczas obchodów zakończenia II wojny światowej zorganizowanych przez Pekin 2 września. Chińczycy pokazali rosyjskiemu przywódcy swoją najnowocześniejszą broń, a zatem potęgę też. Nawet rosyjskie media nie kryły podziwu dla osiągnięć chińskiej zbrojeniówki i sarkazmu dla rodzimej.
„Chińczycy pokazali swój najnowocześniejszy czołg. Taki odpowiednik naszej „armaty”, z tą tylko różnicą, że chińska nie gaśnie” — napisała jedna rosyjska gazeta nawiązując do faktu, że najnowszy rosyjski tank nie chciał odpalać podczas 9-majowej defilady w Moskwie.