Przysłowie ludowe mówi, że „gdzie diabeł nie może, tam babę pośle”. I tak zazwyczaj w życiu bywa. W polityce też.
Po zakończeniu maratonu wyborczego w Polsce nasz minister spraw zagranicznych Linas Linkevičius wybiera się do Warszawy. Będzie szukał kontaktów z nową władzą i, ma się rozumieć, lepszych relacji też. Bo te obecne są oceniane jako najgorsze w najnowszej historii, choć jeszcze niedawno tak dobre, iż wydawało się, że żaden czort ich popsuć nie potrafi. A jednak potrafił. Nie sam jeden prawda, ale…
Dziś jednak zaczyna dominować przekonanie, że tak dalej być nie może i trzeba te relacje naprawić. Mówią o tym w Warszawie i w Wilnie, ale też Berlinie i Waszyngtonie. Tylko w Moskwie milczą i cieszą się z obecnych relacji. Diabeł ich wie czemu?
Ale jak wiadomo, do naprawy relacji, jak i do tanga — trzeba dwojga. Tymczasem ani polska strona, ani litewska nie chcą być tą przysłowiową kozą i do przysłowiowego wozu pierwsze nie idą. Polska, bo chodziła razy kilka, aż w wyniku tego chodzenia jej mniejszość na Litwie kozłem ofiarnym stała się. Litewska…? Właściwie nie wiadomo dlaczego. Może ze zwykłej swojej fanaberii. Niczym tej panienki na wydaniu, która mówi „nie” bo „nie”. Choć czasem, za tym „nie” kryje się fakt, że panienka ta ma już swego kawalera i bynajmniej nie z Warszawy.
A wracając do wyprawy Linkevičiusa po lepsze relacje z Polską, to chyba wpierw tam jechać musi ten, kto te relacje popsuł, albo przynajmniej głowa państwa. Choć w tym przypadku akurat nie ma większej różnicy.