Wiele razy dawałam klucze do swojego mieszkania dopiero co poznanym (sympatycznym oczywiście) ludziom. Sama też dostawałam klucze do domu kogoś spotkanego podczas podróży. Regularnie zapominam zamknąć samochód i nie zdarzyło mi się z tego powodu wrócić. Posłałam córkę do przedszkola bez domofonu.
Może dlatego, że wychowałam się w podwileńskiej wsi bez płotów, gdzie na pytanie „kto tam?” odpowiadało się „swój!”. Powiem szczerze: wolę ufać ludziom niż bać się tychże ludzi. Oczywiście, gdybym została okradziona, byłoby mi przykro, ale tak naprawdę żałowałabym zniknięcia tylko jednego przedmiotu – złotej bransoletki przekazywanej w naszej rodzinie kobietom w dniu ślubu. (No dobrze, żal by mi też było pamiętników, które piszę dzieciakom, ale wątpię, by stanowiły jakąkolwiek wartość dla złodzieja). Kiedy na studiach ukradziono mi nowy rower, czułam przede wszystkim litość do kogoś, który to zrobił. Teraz wynajmuję w Wilnie małe mieszkanko na parterze szeregowca. Oprócz nas mieszkają w nim cztery bardzo kulturalne rodziny, a dookoła nas wszystkich – płot z drewna i metalu.
Nie lubię osiedli grodzonych, ale zalety tego mieszkania przeważyły. Właściciel, Jewgienij, już pierwszego dnia pokazał, jak otworzyć furtkę, wsuwając rękę od zewnętrznej strony i wciskając przycisk. Podobało mi się to, bo nie znoszę szukać w torbie kluczy. Ostatnio jednak, ku mojemu rozczarowaniu, zamontował stalową listwę, przez którą nie da się włożyć już dłoni. „Żeby nie przychodziły dzieci z bloku z naprzeciwka” – tłumaczył. „Jakieś obce dzieci tu przychodziły?” – dopytywałam, udając idiotkę, bo na podwórku wszystko widać jak na patelni. „Znane, z naprzeciwka, odwiedzają kolegów… Ale pochodzą z niezamożnej rodziny, a tu stoją przecież nasze rowery!” – pieklił się. Jakby tego było mało, poinformował wszystkich, że przez jakiś czas będzie zamykał furtkę na klucz, żeby „dzieci dobrze zrozumiały, że nie są tu mile widziane”. Wstyd mi, że nie powiedziałam: „Panie Jewgienij, puknij się pan w głowę”, albo ładniej: „Odpuść pan, wstydu oszczędź”, czy jakoś tak: „To może poprosimy te dzieciaki, żeby nie wchodziły, skoro pan sobie tego nie życzy? Dogadamy się z nimi”. Stchórzyłam jednak w obawie, że nas z mieszkania wyrzuci. Od tamtego czasu zachowuję się bierno-agresywnie – po prostu zostawiam furtkę otwartą. I często wyobrażam sobie minę właściciela, gdyby się dowiedział, że mieszkania też nie zamykam na klucz.
Ewa Wołkanowska-Kołodziej
Artykuł opublikowany w wydaniu magazynowym “Kuriera Wileńskiego” nr 25(71) 20-26/06/2020