Mąż ten budzi się w nocy co najmniej pięć razy, choć bywa, że i dziewięć. Jak nasz młodszy syn zakwili – Paweł wyskakuje spod kołdry. Jak jest już przy łóżeczku, to otwiera oczy (mąż, nie syn), bierze małego na ręce i zaczyna: „A-a-a, kotki dwa”. Sprawdza, czy mały ma suchą pieluchę. Jeśli nie – zmienia ją w ciemności w ciągu kilkunastu sekund (lata praktyki), a potem kładzie mi syna przy piersi.
Po nakarmieniu budzę Pawła i proszę, by go odniósł. Zazwyczaj zaczyna wtedy płakać nasza córeczka. Paweł pyta: „Chcesz siusiu?”, albo mówi: „Połóż się, potrzymam się za rączkę”. Jak ktoś nas pyta, czy się wysypiamy, to mówimy: tak, jasne. No, bo jak pierworodna była mała, to przez bite dwa lata budziła się kilkanaście razy. Gdy już nie chciałam w nocy karmić piersią – Paweł wstawał i brał ją do nosidełka, co ją niezwykle uspakajało, choć czasem musiał jeszcze włączyć okap i poskakać z nią na piłce, by zasnęła. Zresztą jak mała się urodziła, zrobił to, co robią prawdziwi mężczyźni (wiem, nie każdy może to zrobić – ale wielu może i nie robi): wziął kilka miesięcy wolnego, by razem ze mną uczyć się rodzicielstwa.
Jedliśmy i spaliśmy na zmianę. Paweł chodzi z dzieciakami do dentysty, wie, z jakich ubrań już wyrosły, ile ważą, kiedy trzeba zmienić fotelik samochodowy i jak usmażyć kotlety mielone. Jak szłam ostatnio na targi rzeczy dziecięcych, dostałam listę: „Dla małej: kombinezon zimowy, kominiarka z wełny merynosów, dwie pary rękawiczek, baletki, spodnie do lasu. Dla małego: półbuty – rozmiar 20, kurtka od wiatru, bidon…”. W żadnej ciąży nie robiłam badań prenatalnych, oprócz typowego USG, które pozwala zobaczyć wady, które da się np. zoperować jeszcze w łonie matki.
Wiedzieliśmy, że nawet jak dziecko będzie chore, będziemy się nim opiekować. Cały czas słyszę w głowie głos Pawła, który mówi: „Będziemy je kochać”. Tak bym chciała, żeby każda kobieta w ciąży mogła takie zdanie usłyszeć. Jestem z tych kobiet, którym lekarz powiedział: „Trzeba pani dziecko pokazać genetykowi”. Pamiętam, że przestałam wtedy czuć moje nogi, przestałam czuć podłogę, przestałam słyszeć. Nic więcej z tej chwili nie pamiętam oprócz jednej myśli: „Chcę zadzwonić do Pawła”. Na szczęście najprawdopodobniej nasze oboje dzieci są zdrowe. Może dlatego, że od kilkunastu lat mam przy sobie takiego mężczyznę, nigdy nie lubiłam hasła „Moje ciało, mój wybór”. Brakowało mi w nim dwóch innych ciał. W swoim macierzyństwie wielokrotnie czułam się wyczerpana, ale nigdy samotna.
Ewa Wołkanowska-Kołodziej
Artykuł opublikowany w wydaniu magazynowym “Kuriera Wileńskiego” nr 45(130) 07-13/11/2020