Wyborcze zwycięstwo Joego Bidena stanowi odwrócenie trendu, trwającego od kilku lat w wielu demokracjach.
Charakteryzuje się on wzrostem popularności ugrupowań i polityków populistycznych, nacjonalistycznych, antyestablishmentowych, nawołujących do obrony własnego terytorium przed mniej lub bardziej wyimaginowanymi „obcymi”, którzy – w zależności od bieżących potrzeb – mogą przybierać postać „imigrantów zabierających nam pracę”, „ideologii LGBT” lub „marksizmu kulturowego”. Paradoks polega na tym, że antydemokratyczni politycy i partie wykorzystują do swoich celów demokratyczne procedury, przeciwko którym występują. Kwestionując i atakując system, stają się jego częścią. Tak było w przypadku Donalda Trumpa, a także francuskiego Zjednoczenia (kiedyś Frontu) Narodowego, włoskiej Ligi czy Alternatywy dla Niemiec.
Ugrupowania demokratyczne, akceptujące zasady gry, stają przed pytaniem: co robić? Ignorować populistów czy współpracować z nimi. Swego czasu wśród części elit państw europejskich zrodziła się myśl, że warto populistów wciągnąć do rządu, podzielić się z nimi odpowiedzialnością za państwo i w ten sposób „ucywilizować”. Ta metoda jednak rzadko kiedy się sprawdza. W 1999 r. mainstreamowa Austriacka Partia Ludowa w celu przełamania dominacji socjaldemokratów weszła w koalicję z Partią Wolnościową Jörga Haidera, oskarżaną o sympatie neonazistowskie. Austriackiej Partii Ludowej udało się zdobyć i utrzymać władzę, ale oznaczało to dla Austrii ogromne straty wizerunkowe, kraj na kilka lat znalazł się w międzynarodowej izolacji.
Dziś historia powtarza się w Estonii. Wybory parlamentarne w 2019 r. przyniosły zwycięstwo Partii Reform. Przegrana Partia Centrum zawarła jednak sojusz z dwoma mniejszymi ugrupowaniami i pozostała przy władzy. Jednym z jej partnerów jest skrajnie prawicowa Konserwatywna Partia Ludowa (EKRE). Jej przedstawiciele objęli m.in. stanowiska ministrów spraw wewnętrznych i finansów. Jednak poza utrzymaniem się u władzy pożytków z tego układu trudno się dopatrzyć. Ministrowie z EKRE słyną głównie z ksenofobicznych, seksistowskich i homofobicznych wypowiedzi. Jej lider Mart Helme uznał za stosowne zasugerować gejom, którzy nie czują się dobrze w Estonii, emigrację do Szwecji. Ostatnio zaś wywołał skandal, twierdząc, że wybory w USA zostały sfałszowane, a Joe Biden jest „skorumpowany”. Estonii, do niedawna znanej w świecie głównie jako lider cyfryzacji, grozi, że stanie się pośmiewiskiem Europy. Czy warto było wciągać populistów do rządu?
Dominik Wilczewski
Artykuł opublikowany w wydaniu magazynowym “Kuriera Wileńskiego” nr 46(133) 14-20/11/2020