Rozmowa z Marią Radczenko, sybiraczką, członkinią Polskiej Sekcji Wileńskiej Wspólnoty Więźniów Politycznych i Zesłańców.
Na Litwie 14 czerwca obchodzony jest jako Dzień Żałoby i Nadziei, na pamiątkę pierwszych wywózek zorganizowanych przez NKWD po włączeniu Litwy do Związku Sowieckiego. Co to państwowe święto oznacza dla Pani?
To takie święto, którego nie można obchodzić radośnie, przeżywam je bardzo głęboko. Ja, jak również inne osoby z Polskiej Sekcji Wileńskiej Wspólnoty Więźniów Politycznych i Zesłańców staramy się brać udział w uroczystościach państwowych w Wilnie. To także czas wspomnień i zadumy nad tym trudnym okresem naszego życia.
Jak wyglądała podróż Pani rodziny na Syberię?
Miałam wtedy zaledwie 3 lata, więc okoliczności wyjazdu i samą podróż znam raczej z opowieści rodziców. Mieszkaliśmy wówczas w Wołkowszczyźnie. To było 4 października 1951 r. W nocy otoczono nasz dom, postawiono wartę i kazano nam się zbierać. To byli miejscowi ludzie, przewodniczący miejscowego kołchozu, jacyś inni partyjniacy, którzy jednak dobrze nas znali. Ojciec pracował w tym kołchozie. Nie był człowiekiem, który się buntował czy zajmował polityką. Miał piątkę dzieci, najstarsza siostra miała 11 lat, więc po prostu nie chciał ryzykować. Znaleźliśmy się na liście do wywózki, bo ktoś z sąsiadów doniósł, że nasza rodzina to kułacy. Nie kazali nam się bardzo spieszyć, zdążyliśmy zabrać potrzebne rzeczy. Zabiliśmy jeszcze prosiaka, babcia zaprosiła wszystkich do stołu – a sama poszła do lasu. Udało jej się ukryć, ale po miesiącu było jej po prostu za ciężko, więc sama się zgłosiła, że chce jechać do nas. Także jej drugi syn z rodziną był na Syberii, ale ich sytuacja była znacznie trudniejsza, bo był więźniem politycznym.
Czytaj więcej: W 1945 roku Litwa nie odzyskała niepodległości
Jakie są Pani wspomnienia z 4 lat zesłania?
Byłam dzieckiem w takim wieku, w którym nie do końca rozumie się, jak trudna była sytuacja. Pamiętam, jak tęskniłam za ojcem, który pracował w tajdze. Wychodził na cały tydzień, a kiedy wracał w sobotę, było to dla nas prawdziwe święto. Pracował bardzo ciężko, więc nie głodowaliśmy, ale nie znaczy to, że było łatwo. Byłam najmłodsza, czekałam może bardziej niż inni, może starsi po prostu nie okazywali tak uczuć, ale kiedy wracał, rzucałam mu się na szyję i pytałam, co mi przyniósł. A on wyjmował kawałek chleba, którego sam sobie odmówił i dawał mi, wyjaśniając, że to prezent od zajączka, którego spotkał po drodze. Do dziś pamiętam smak tego chleba, czasem zmarzniętego, bo przecież były tam ogromne mrozy. Był taki smaczny, jak nigdzie. Pamiętam moją mamę, która robiła wszystko, byśmy byli jak najszczęśliwsi, jak miała łzy w oczach, gdy nie chciałam jeść grochu. Wtedy mieliśmy tylko groch i jedliśmy go kilka dni z rzędu, a jej po prostu było mnie żal, że nie mogę mieć zwyczajnego dzieciństwa. O wiele trudniej było rodzinie mojego wujka. Byli ok. 80 kilometrów od nas. Tata, kiedy otrzymał kilka dni wolnego, poszedł pieszo, żeby ich odwiedzić. Jego brat był w łagrze, więc o wszystko musiała troszczyć się jego żona, która została sama z dziećmi. Tata, kiedy wrócił, mówił, że przymierają głodem. Dopiero kiedy jego brat został zwolniony z więzienia, ich sytuacja się poprawiła.
Kogo spotkaliście na miejscu zesłania? Jakiej narodowości byli to ludzie i jak układały się wasze wzajemne relacje?
Na początku trafiliśmy do wielkiego baraku, dopiero później zbudowaliśmy sobie dom. Tam drewna nie brakowało, więc kto mógł, to budował, a inni pomagali, bo wszystkim było ciężko. Była tam jedna rodzina z naszej wioski, sporo Litwinów, wielu z nich znało polski język, ale w domach mówili po litewsku, byli też Rosjanie, niektórzy wywiezieni jeszcze w latach 30. Żyliśmy bardzo zgodnie, nie było między nami problemów. Nikt nie zamykał drzwi, nie było żadnych kradzieży. Widać było tylko, że Rosjanie inaczej wychowują dzieci. Po prostu, było im więcej wolno. Zdarzało się, że np. dokuczali staruszkom w baraku, nasi rodzice na pewno by na to nie pozwolili. Ale nikt się nie skarżył, to nie były jakieś wielkie problemy, po prostu oni mieli w domu inne zasady. U nas panowała większa dyscyplina. Pewnego dnia nauczycielka mojego brata wezwała ojca do szkoły, ponieważ koleżanki oskarżyły, że im dokuczał. Mój brat twierdził, że to nieprawda, ale ojciec, kiedy wrócił, wziął pas i zbił go, mówiąc przy tym, że Polak tak się nie zachowuje… Zupełnie nie chciał słuchać wyjaśnień brata. Po prostu nasz ojciec był dobry, ale surowy i wiedzieliśmy, co nam wolno.
Co zastaliście po powrocie z zesłania?
Czytaj więcej: Nie wszyscy mogli wrócić: 81. rocznica wywózki Polaków
Wróciliśmy jako jedna z pierwszych rodzin, gdy rozpoczęła się odwilż po śmierci Stalina. Babcia wracała nielegalnie – ponieważ zgłosiła się sama, nie miała prawa powrotu, ale nikt jej nie sprawdził po drodze. Pytano nas, czy chcemy jechać do Polski czy na Litwę, ojciec powiedział, że powinniśmy wracać do domu. Po przyjeździe do Wilna prosto z dworca poszliśmy najpierw do Ostrej Bramy, podziękować Matce Bożej, że wszyscy wróciliśmy żywi. Potem pojechaliśmy do naszej wsi. W naszym domu mieszkali sąsiedzi, ale wyprowadzili się, gdy dowiedzieli się, że wracamy. Oczywiście uporządkowanie wszystkiego wymagało trochę czasu, ale powoli się udało. Do szkoły, do pierwszej klasy, poszłam nieco później, w październiku. Moje rodzeństwo też zaczęło naukę. Wszyscy uczyliśmy się dobrze, wszyscy mamy wyższe wykształcenie.
Czy ludzie, którzy na was donieśli, nadal mieszkali w sąsiedztwie?
Tak, ojciec wiedział, kto to. Powiedział mu o tym znajomy, który pracował w archiwum i widział nasze dokumenty. Ojciec powiedział im kiedyś, że wie, że na nas donieśli. Nie próbował jednak dochodzić sprawiedliwości, wybaczył im. Nie żyliśmy w wielkiej przyjaźni, ale żyliśmy w zgodzie.
Co chciałaby Pani przekazać młodemu pokoleniu Polaków na Litwie? Czego może ich dzisiaj nauczyć historia zesłań?
Na pewno Syberia uczy cenić wolność. Myślę, że to najważniejsze. Dziś tej wolności mamy dużo i to bardzo dobrze. Bardzo cieszę się, że moje dzieci mają takie możliwości, że mogły wybierać, gdzie chcą studiować, że mogą jeździć za granicę. Nie rozumiem ludzi, którzy tęsknią za Związkiem Sowieckim, a nawet wśród Polaków jest ich niemało. To były zupełnie inne czasy – ciągły brak pewności, zagrożenie, trudności na każdym kroku. Dla nas to już przeszłość, ale muszę przyznać, że z niepokojem patrzę na to, co dzieje się na Białorusi czy w Rosji. Jeśli chodzi o młodych Polaków na Litwie, na pewno warto, by cenili wolność i dobrze ją wykorzystywali, nie zapominając przy tym, kim są, o swojej kulturze i języku.