10 lutego 1940 r. NKWD rozpoczęło pierwszą masową deportację Polaków na Sybir. W głąb Związku Sowieckiego wywieziono wówczas około 140 tys. obywateli polskich. Nie był to koniec wywózek, które dotknęły też niemałą część Polaków z Wileńszczyzny. „Do dziś na Litwie zostało ok. 30 Polaków, którzy przeszli przez Sybir” – mówi „Kurierowi Wileńskiemu” Maria Radczenko, członkini zarządu Koła „Rodzina Sybiracka”.
Pociągi na Wschód
Masowe deportacje były jednym z najboleśniejszych skutków sowieckiej okupacji, która rozpoczęła się 17 września 1939 r. Ofiarami pierwszej z czterech wielkich deportacji byli osadnicy cywilni i wojskowi oraz pracownicy służby ochrony lasów i ich rodziny. Deportowani, którym udało się przeżyć podróż, jak i zesłanie, wspominali noc z 9 na 10 lutego w bardzo podobny sposób. Najpierw łomotanie do drzwi w środku nocy, potem krzyki, popędzanie w trakcie pakowania, bicie, płacz kobiet i dzieci. Grozę sytuacji potęgował mróz dochodzący w lutym 1940 r. do minus 40 stopni.
Na Polaków z Wileńszczyzny przyszła kolej nieco później. Miało na to wpływ zapewne przekazanie Wilna przez sowieckie władze Litwie w październiku 1939 r. Na początek dramatu nie trzeba było jednak długo czekać także tutaj. Jeszcze przez włączeniem Litwy do Związku Sowieckiego, już w kwietniu 1940 r., litewskie służby z trwogą obserwowały przesiedlenia polskiej ludności z okolic Druskiennik. Z opisów, które wówczas powstały, można się dowiedzieć, że „kobiety i mężczyźni wywożeni są osobno, dzieci również jadą innym transportem. Nikt nie wie, dokąd. Ludzie płaczą, błagają, by nie rozdzielano ich rodzin”. Departament policji, opisując deportacje z okolic Olity, które również w tym czasie dotykały głównie Polaków, w notatce do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych alarmował: „Litwini się boją, by ich nie wywieźli do Rosji”. Jak się okazało, obawy były całkowicie uzasadnione.
Ogółem w czasie pierwszej okupacji sowieckiej odbyły się cztery masowe deportacje Polaków w głąb Związku Sowieckiego. Objęły one przede wszystkim polską elitę, najbardziej świadomą swej narodowości i przynależności państwowej, a ich celem była sowietyzacja wschodnich obszarów II RP. Nie był to koniec wywózek. Sowieci powrócili w 1944 r. a razem z nową władzą – pociągi znów ruszyły na Wschód.
Wileńscy sybiracy
Choć podróż, jak i warunki na zesłaniach, były niezwykle trudne, wielu udało się wrócić, gdy sytuacja polityczna zaczęła nieco łagodnieć. Najczęściej, jako byli zesłańcy, wybierali wyjazd w nowe granice Polski. Ci, którzy decydowali się na powrót na ojcowiznę, musieli się liczyć z kolejnymi represjami. Komunistyczne władze nie darzyły ich zaufaniem. Nierzadko mieli problemy ze znalezieniem pracy, a ich dzieci – z dostaniem się na studia. Przez całe dziesięciolecia nie mieli także prawa do mówienia o tym, co spotkało ich rodziny.
W Wilnie prawda o zesłaniach zaczęła powracać dzięki publikacjom Jerzego Surwiły, który jeszcze w „Czerwonym Sztandarze” (obecnie „Kurier Wileński”), w rubryce „Kronika pamięci. Wileńskie ślady na drogach cierpień”, publikował wywiady z jeszcze żyjącymi zesłańcami i łagiernikami. Te publikacje poświęcone tematyce zesłańczej i łagierniczej zostały wydane w postaci książki pt. „Rachunki nie zamknięte”. Po tych publikacjach zrodził się pomysł założenia organizacji zrzeszającej Polaków – zesłańców i łagierników. Jednym z pierwszych, którzy o swoim tragicznym losie opowiedzieli, był Romuald Gieczewski, więzień polityczny trzech łagrów – w Jełszance, Kutaisi i w Astrachaniu. On był też jednym z inicjatorów założenia w 1989 r. Polskiej Sekcji Wspólnoty Zesłańców i pierwszym jej prezesem. Po jego śmierci funkcję prezesa objęła jego żona – Janina Gieczewska, która, choć sama nie była sybiraczką, wsparciu ofiar wywózek i łagrów poświęciła dużą część swojego życia.
Czytaj więcej: Nie wolno zapomnieć. Wywózki na Sybir. Maria Radczenko
Pomóc tym, którzy wrócili
– Pan Romuald zrobił bardzo wiele dla sybiraków w czasie, gdy bardzo wielu z nich naprawdę bardzo potrzebowało pomocy. To on pomagał w uzyskaniu rehabilitacji w litewskich sądach, kontaktował się z przedstawicielami polskich władz, a także pomagał w uzyskaniu materialnego wsparcia, gdy ktoś go potrzebował. Bardzo wiele osób nie wiedziało zupełnie, że są takie możliwości, że mogą się postarać o wsparcie. Tę misję kontynuowała jego żona przez 16 lat w bardzo ofiarny, odpowiedzialny sposób – zapewnia Maria Radczenko, która wraz z rodziną na Sybir trafiła w 1951 r.
Rozmówczyni „Kuriera Wileńskiego” podkreśla, że wspólnota odegrała ogromną rolę w życiu tych, którzy doświadczyli zesłania czy łagrów.
– Moja rodzina nie potrzebowała wsparcia materialnego, ale bardzo ważne były dla nas spotkania w tym gronie. Mogliśmy się dzielić swoimi przeżyciami z ludźmi, którzy przeszli podobną drogę, bardzo ceniłam obecność na spotkaniach ks. Antoniego Dilysa, który sam był więźniem łagrów – wyjaśnia.
Spełniona misja
Polska sekcja dbała również o zachowanie pamięci o sybirakach. Już w 1990 r. na cmentarzu w Kalwarii Wileńskiej ustawiono symboliczny pomnik, duży krzyż-mogiłę Nieznanego Zesłańca Polaka. W następnych latach ufundowano m.in. dwie tablice pamiątkowe w prawej nawie kościoła pw. Ducha Świętego w Wilnie; jedna tablica została umieszczona w 2004 r. i poświęcona pamięci ofiar sowieckich represji w latach 1939–1956 na Wileńszczyźnie, druga – w roku 2007 – upamiętnia 100-lecie śmierci św. Rafała Kalinowskiego, patrona sybiraków. W 2008 r. 45 członków Polskiej Sekcji zostało uhonorowanych odznaczeniem państwowym RP – Krzyżem Zesłańca Sybiru.
Obecnie wileńscy sybiracy działają w nieco inny sposób. W 2019 r., w czasie obchodów 30-lecia istnienia sekcji, Janina Gieczewska, prezes Polskiej Sekcji Wileńskiej Wspólnoty Więźniów Politycznych i Zesłańców, ogłosiła, że kończy swoją misję i przekazuje ją nowemu Kołu „Rodzina Sybiracka”.
– Powoli tych prawdziwych sybiraków zaczęło ubywać, zmieniły się też potrzeby. Mój mąż był bardzo zaangażowany w pomoc zesłańcom i więźniom politycznym, potrafił bardzo wiele zrobić dla ludzi, uzyskać poradę prawną, pomóc załatwić sprawy. Nie chciałam zmarnować jego pracy, widziałam też realną potrzebę działalności dla ludzi. Ci, którzy powrócili po latach straszliwej pracy, w warunkach, które nam trudno sobie wyobrazić, naprawdę potrzebowali pomocy. Kiedy patrzę na minione lata, widzę, że bardzo dużo udało nam się osiągnąć. Widzę też, jakie możliwości nie do końca wykorzystaliśmy, może teraz więcej bym starała się zebrać materiałów historycznych, świadectw, ale wszystkiego nie da się zrobić, a dla mnie najważniejszy był człowiek – wspomina w rozmowie z „Kurierem Wileńskim” długoletnia prezeska organizacji.
Czytaj więcej: 81. rocznica drugiej deportacji na Sybir — premiera komiksu o losach wywiezionych
Przekazać pamięć kolejnym pokoleniom
Obecnie Kołem „Rodzina Sybiracka” kieruje trzyosobowy zarząd.
– W tej chwili osób, które przeszły przez zesłania, jest bardzo niewiele. Na Litwie pozostało ok. 30 Polaków, którzy, podobnie jak ja, wywiezieni zostali jako dzieci lub urodzili się na zesłaniu. Oczywiście, w czasie pandemii musieliśmy zrezygnować ze spotkań w większym gronie, udało nam się jednak zgodnie ze zwyczajem wyjechać do sanatorium – wyjaśnia Maria Radczenko.
Rozmówczyni „Kuriera Wileńskiego” podkreśla, że bardzo ceni gesty, jakie wobec wileńskich sybiraków wykonują polskie władze.
– Czujemy się zauważeni. Bardzo wymiernym znakiem tego jest np. dodatek kombatancki, który otrzymują zesłańcy czy też finansowanie pobytu w sanatorium. Litwini nie mają takich możliwości – dopowiada Radczenko.
Koło zrzesza nie tylko sybiraków, ale także ich bliskich.
– Dla naszych rodzin to na pewno bardzo ważna część historii. Moi synowie nie są członkami naszej organizacji, ale w 2018 r. wyruszyli obaj na Syberię, by zobaczyć miejsce, gdzie została zesłana nasza rodzina. Wiem, że choć nie trafili dokładnie do miejsca, gdzie mieszkaliśmy, to była to dla nich bardzo ważna podróż. Jako zesłańcy bardzo chcielibyśmy, by pamięć o tych tragicznych wydarzeniach przetrwała w kolejnych pokoleniach. Deportacje były niewyobrażalnym dramatem i młodzi powinni o nich wiedzieć – podkreśla Radczenko.