Do końca nie wierzyliśmy, że się na to zdecydują, i wciąż nie rozumiemy, czemu nas atakują. Ale wierzymy, że wrócimy i wszystko odbudujemy – mówi Aleksander Biełousow, dyrektor szkoły dla niewidomych i niedowidzących dzieci z Charkowa, który wraz z podopiecznymi wydostał się z bombardowanego miasta i znalazł schronienie w Dąbrowie Górniczej.
W Zajeździe „Kwadrat” w Dąbrowie Górniczej jest cicho, spokojnie, wręcz przytulnie. W powietrzu unosi się smakowity zapach przygotowywanej ciepłej kolacji. Przy recepcji czekam na spotkanie z Aleksandrem Biełousowem, dyrektorem Charkowskiego Specjalnego Kompleksu Szkoleniowo-Wychowawczego im. Władimira Korolenki, którego podopiecznymi są niewidzące lub słabowidzące dzieci i młodzież. Jeszcze kilka dni temu byli w Charkowie, w samym centrum rosyjsko-ukraińskiej wojny.
Ukrywali się w piwnicach i schronach, wokół nich spadały bomby, a świat poznawał bohaterstwo dyrektora, pokazującego na filmiku rozpowszechnianym w internecie zniszczenia, jakich doznała jego placówka. Komentował je, z trudem dławiąc łzy: „Niewidome dzieci, które w życiu nie widziały słońca, tutaj przeżyły całe swoje życie, tutaj zdobyły wykształcenie i tutaj próbowały przeżyć, zostały bez niczego. Szumowiny! Szumowiny! Pozwolilibyście przeżyć choć inwalidom…”.
Po kilku minutach zbliża się do mnie starszy, 70-letni pan. Porusza się o lasce. Wita się serdecznie, z jego twarzy promienieje szeroki uśmiech. Mimo tego wszystkiego, czego doświadczył w ostatnim czasie, emanuje od niego pogoda ducha. Dyrektorowi Biełousowi towarzyszy Darina Nazarowa, córka jednej z nauczycielek, i jej mąż Cuj Żi Wej, który jest Chińczykiem. Im także udało się dołączyć do uciekającej przed wojną szkolnej grupy. Siadamy wygodnie przy stoliku, by poznać ich historię.
Szkoła całym życiem
– Szkoła Korolenki to nie jest zwyczajna szkoła – zaczyna swoją opowieść dyrektor Biełousow, a w jego głosie od razu słychać ogromną pasję. – Ma piękne tradycje, istnieje już 135 lat, ale ważniejsze jest to, że jest jedną z najlepszych i najnowocześniejszych placówek w całej Ukrainie. Nikt inny nie rozpoczyna edukacji przedszkolnej z ledwie czteroletnimi niewidzącymi dziećmi, a my tak. U nas kształcą się dzieci nie tylko z Charkowa, lecz także z aż 13 ukraińskich obwodów. I zapewniam, że kształcimy ich na bardzo wysokim poziomie, korzystając z najnowocześniejszego sprzętu. Mamy wszystko, co na świecie jest najnowszym krzykiem mody w edukacji osób słabowidzących lub niewidzących w ogóle. I mamy sukcesy. Nasi wychowankowie robią doktoraty, pokazujemy światu, jak wspaniałymi specjalistami mogą być osoby pozbawione wzroku, choćby w strojeniu instrumentów muzycznych. Nasz wychowanek był zwycięzcą pierwszej edycji ukraińskiej wersji programu „Mam talent”, nasi nauczyciele regularnie zdobywają tytuły Nauczyciela Roku.
Dyrektor podkreśla, że położona w centrum miasta szkoła niedawno przeszła gruntowny remont, który kosztował nie tylko dużo pracy i pieniędzy, lecz także wiele wysiłku, by te środki zdobyć. – Tak się z tego cieszyłem, patrząc na efekty… Jestem dyrektorem tej szkoły od 1984 r. Ile to już? 38 lat. Można powiedzieć, że ta szkoła to całe moje życie. Serce się radowało, że doczekałem, że tak pięknie wygląda i jest wspaniale doposażona. I co? Bomby spadały w okolicy jedna za drugą… Budynek na razie stoi nienaruszony, ale wszystkie okna i drzwi wybite, wokół pełno gruzu. Szkoła jest w samym centrum miasta, blisko najważniejszych urzędów, blisko szpitala wojskowego, można się było spodziewać, że będą atakować takie cele. Ale już mam zapewnienia od władz miasta, że wszystko odbudujemy. Więcej, miałem nawet telefon z Petersburga. Tam ludziom też jest wstyd za to, co się dzieje. Obiecali, że wszystko pokryją, by naprawić to, co zrobił Putin. On jest gorszy niż Hitler, ale sprawiedliwość go dopadnie. W naszej szkole podczas okupacji, w czasie II wojny światowej, jeden z niewidomych uczniów na portrecie Hitlera wydłubał oczy, tak równo, równiuteńko. Putin skończy tak jak ten Hitler z obrazka…
Czytaj więcej: Pomoc Ukrainie i uchodźcom wojennym wciąż potrzebna
Nie sposób pojąć
– Nie ma co szukać słów, bo i tak są za małe, by oddać co przeżyliśmy, było po prostu strasznie – mówi Darina Nazarowa. – 24 lutego syreny zawyły o 5 rano. Zbiegliśmy z mężem i naszym 8-letnim dzieckiem jak staliśmy do schronu, w którym przesiedzieliśmy cały dzień. Wokół słychać było odgłosy spadających rakiet i bomb. Zresztą w tym schronie nie czuliśmy się specjalnie bezpiecznie, do tego nie wiedzieliśmy zupełnie, co się dzieje. Wieczorem wróciliśmy do mieszkania. W kolejnych dniach alarmy były coraz częstsze, ataki coraz groźniejsze, było tylko trudniej. Na początku marca zdecydowaliśmy, że trzeba uciekać. O północy wsiedliśmy do pociągu, nad naszymi głowami latały rosyjskie samoloty. Dwie godziny później dowiedzieliśmy się, że zaczęły bombardować.
Wojna przyszła tak nagle, że rodzice nie zdążyli nawet odebrać swoich dzieci ze szkoły. Dyrektor Biełousow wraz z 58 osobami w czasie bombardowań i ostrzałów chronił się w piwnicy. W oknach opiekunowie ustawili materace z łóżek, by chroniły ich od rakiet. Szkoła została odcięta od świata. Sami piekli tam chleb, by przetrwać. Apelowali o mąkę, mleko w proszku, leki. Przetrwali, choć podczas jednego z bombardowań dyrektor i kilkoro wychowanków zostało rannych.
– Chciałem jeszcze przeglądnąć jakieś dokumenty w swoim gabinecie, gdy rąbnęli, poleciały szyby, szkło pocięło mi skórę na głowie, ale to nic poważnego – opowiada, gładząc dłonią ranne miejsca. Ucierpiał też jeden z dwóch głuchoniemych braci, który nie słyszał wybuchu i się nie schylił. Ranni zostali 16-latek i 5-letnie dziecko, któremu odłamki zraniły nogi. Starsza dziewczynka doznała głębokiej rany głowy.
Ani dyrektor Biełousow, ani Darina zupełnie nie rozumieją, dlaczego doszło do wojny. – Do końca nie wierzyłem, że oni to zrobią – mówi dyrektor – byłem pewien, że to niemożliwe…
– Zupełnie tego nie pojmuję, przecież mówimy tym samym językiem, nasze kultury są bardzo podobne – wtrąca Darina. – Tego nie sposób wytłumaczyć. Jak można w XXI w. strzelać rakietami do zupełnie niewinnych i bezbronnych ludzi, bombardować osiedla, szpitale, szkoły? W imię czego?
Zdaniem Biełousowa nie tylko oni, Ukraińcy, tego nie rozumieją. Rosjanie także. – Ja sam jestem w połowie Rosjaninem – mówi. – Przyjechałem do Charkowa z Kraju Krasnodarskiego. Mamy wielu znajomych w Rosji, oni już zaczynają się budzić i dostrzegać, do czego doprowadził ich Putin. Dostajemy stamtąd telefony wsparcia, jak choćby ten z Petersburga, o którym mówiłem, z deklaracją odbudowania szkoły.
Dąbrowa Górnicza wyciąga rękę
W Charkowie z każdym dniem było coraz gorzej. W końcu dyrektor zdecydował o ewakuacji i ucieczce. Dla niewidomych była traumatycznym przeżyciem. Dzieci uciekały w środku nocy. Nie miały żadnych dokumentów, nauczyciele kserowali ich świadectwa urodzenia. Wyjechali z niewielkim reklamówkami, niektórzy tak jak stali.
Za zgodą i przy wsparciu władz Dąbrowy Górniczej dyrektor Trzcina, po konsultacji z pracownikami, zdecydowała o przyjęciu dzieci z Charkowa. Wyjechała na granicę, do przejścia w Korczowej, naprzeciw pierwszej ewakuującej się grupie. Ta do Lwowa dotarła autobusem, do którego maski przyczepiono czerwoną kamizelkę ratownika z symbolem Czerwonego Krzyża. Dzięki temu jechali bezpiecznym korytarzem, a wojsko przepuszczało ich na kolejnych bramkach.
Pomoc dla dyrektora Biełousowa i jego podopiecznych przyszła z Dąbrowy Górniczej, ze strony Specjalnego Ośrodka Szkolno-Wychowawczego, oraz od wielu ludzi dobrej woli i otwartych serc. Violetta Trzcina, dyrektorka dąbrowskiego ośrodka, szukając na Ukrainie placówki, której mogłaby pomóc w związku z wybuchem wojny, zwróciła się o wskazanie takowej do Wojewódzkiego Stowarzyszenia Sportu i Rehabilitacji Niepełnosprawnych „Start” w Katowicach. Tam znali Biełousowa, bo wraz z podopiecznymi przyjeżdżał dawniej na Śląsk na turnieje goalballa. Później sprawy potoczyły się już szybko, choć obrót miały czasem jak w dobrym filmie sensacyjnym. Tyle że to nie był film, ale życie.
Tyle że we Lwowie ukraińskie służby skierowały autobus na przejście ze Słowacją, do Użhorodu. Bagatela, 300 km dalej. Zaczęły się telefony i starania wielu życzliwych osób. Poruszono niebo i ziemię. Prezydent Dąbrowy Górniczej Marcin Bazylak, przez prezydentów Krakowa i Wrocławia, szukał wsparcia w magistracie lwowskim. A w tym czasie dyrektor Biełousow relacjonował dyrektor Trzcinie bombardowanie, w którym zostali ranni on i kilkoro podopiecznych.
W końcu nadeszły dobre wieści. Pod szkołę we Lwowie, gdzie schroniły się dzieci, podjechał autobus komunikacji miejskiej. Co więcej, w kierunku przejścia w Korczowej ruszył z eskortą policji. Na granicy także nie musiał czekać w kolejce, celnicy przepuścili dzieci. Straż Graniczna też nie kazała im przechodzić 400 m pieszo między posterunkami. Dla niewidomych dzieci to olbrzymie ułatwienie. W końcu podstawiony we Lwowie autobus podjechał pod pojazd z Dąbrowy Górniczej. Dzieci przesiadły się z jednego do drugiego i od razu dostały paczki na powitanie. Była 3 nad ranem. Autobus ruszył, dzieci niemal natychmiast zasnęły. O 6.35 obudziły się przed Specjalnym Ośrodkiem Szkolno-Wychowawczym w Dąbrowie Górniczej.
Kilka dni później dotarła druga grupa z dyrektorem Biełousowem na pokładzie. Przywiózł z sobą kolejne 23 dzieci i 36 pracowników szkoły. Koszmar dobiegł końca.
Czytaj więcej: Do litewskich szkół zapisało się już 1,5 tys. ukraińskich dzieci
Wrócić i odbudować
Dzisiaj uchodźcy z charkowskiej szkoły czują się bezpiecznie, ale problemów i zmartwień nie brakuje. Dotyczą oczywiście przyszłości, ale i teraźniejszości. Nie wszyscy mają aktualne dokumenty, rozmawiają, pytają, na jakich zasadach i jak długo będą mogli zostać w Polsce.
– Wiemy, że polski parlament przyjął specjalną ustawę, która powinna uregulować kwestie związane z naszym pobytem, dostępem do edukacji, opieki medycznej, rynku pracy – mówi Darina Nazarowa. – Jesteśmy za wszelką pomoc bardzo wdzięczni, choć my osobiście martwimy się też tym, czy ustawa obejmie takie osoby jak mój mąż, który nie ma obywatelstwa ukraińskiego, tylko chińskie.
– Dostałem prawo pobytu w Polsce tylko na 15 dni – tłumaczy Cuj Że Wej. – Nie wyobrażam sobie rozstania z żoną i dzieckiem, gdyby przyszło mi wyjechać po tym terminie. Wszyscy mnie uspokajają, że znajdzie się sposób, by nas nie rozdzielać, że prawdopodobnie ustawa specjalna obejmie też takie osoby jak ja, ale wiadomo, że dopóki nie będzie pewności, to przeżywam wielki stres.
Jedną z osób, które chcą bardzo szybko podjąć pracę, jest Witalina, nauczycielka muzyki w charkowskim ośrodku, w którym prowadziła chór. Uciekła z córką Margaritą i ojcem dziewczynki, niewidomym Jewgienijem, który z braku pracy na Ukrainie zarabiał jako uliczny grajek. Zabrali ze sobą klatkę, a w niej dwa szczury, ukochane zwierzątka Margarity. Margarita ma 13 lat, urodziła się zdrowa i trenuje gimnastykę artystyczną.
Tak naprawdę jednak wszyscy marzą głównie o powrocie do domu, do siebie. – Jestem ukraińską patriotką – mówi Darina. – Chcę wrócić i odbudowywać swoje miasto, które bardzo kocham. – Charków to piękne miasto – dodaje dyrektor – pełne zieleni, parków, przyjemne do życia, a oni je tak zniszczyli. Ale wrócimy i wszystko odbudujemy jeszcze piękniejsze – kończy głosem niezdradzającym choćby cienia wątpliwości.
Czytaj więcej: Akcja solidarnościowa z Ukrainą: Niech każdy Stinger osiągnie swój cel
Byłem uchodźcą, a przyjęliście mnie
W chwili gdy piszę te słowa, liczbę uchodźców, którzy przybyli do Krakowa po rosyjskiej napaści na Ukrainę, szacuje się na 250 tys. Prosty rachunek wskazuje, że uchodźcą jest w tym momencie co czwarty człowiek w mieście.
W skali całej Polski migrantów jest już ponad półtora miliona, najwięcej przebywa w Warszawie. Dworce dużych miast są przepełnione ludźmi. Zmęczonymi, śpiącymi na podłogach, często w najlepszym razie mającymi przy sobie reklamówkę rzeczy, które udało im się z sobą zabrać. To są obrazki chwytające za serce każdego, kto ma w sobie choć odrobinę wrażliwości. A jak się okazało, Polacy mają jej po wielokroć więcej. To, jak otworzyli się na to, co dzieje się za wschodnią granicą, bez wątpienia przejdzie do historii jako wielki ruch otwartych serc. Ukraina jest wdzięczna, świat patrzy z podziwem. Transporty leków, żywności, ubrań. Bezpośrednio na Ukrainę, jak i do przejść granicznych. Organizacja posiłków, opieki, kwater, sal, w których ustawia się łóżka, by doświadczonym przez wojnę stworzyć namiastkę normalności i poczucia bezpieczeństwa. To wszystko dzieje się wysiłkiem całej rzeszy ludzi otwierających nie tylko serca, lecz także portfele. Ale to dopiero początek drogi. Nikt nie wie, jak bardzo długiej. Mówi się, że uchodźców do Polski może przybyć i cztery miliony.
Ale nawet jeśli miałoby ich pozostać półtora miliona, i tak rodzi to wiele problemów, z którymi nigdy w historii się nie mierzyliśmy, a które trzeba będzie rozwiązać. Tych ludzi, z których część zapewne myśli, by pojechać dalej na zachód, ale zdecydowana większość zamierza zostać w Polsce, trzeba wdrożyć w system funkcjonowania państwa. W system edukacji, ochrony zdrowia, opieki socjalnej, rynku pracy, który z początkiem roku wykazywał deficyt zatrudnienia, ale na poziomie tylko 120 tys. etatów. Tego nie rozwiążą już otwarte serca. Potrzebne są rozwiązania instytucjonalne ze strony państwa i samorządów, i to jak najszybsze, bo inaczej problemy, czy chcemy, czy nie, będą się nawarstwiać i z czasem rodziły niezadowolenie. No i rzecz jasna potrzebne są pieniądze. Olbrzymie. Dobrze, że w imieniu władz amerykańskich zadeklarowała je podczas pobytu w Warszawie wiceprezydent USA Kamala Harris, dobrze, że deklarują je przywódcy unijni. Dobrze też, że polski parlament szybko przyjął, a prezydent niezwłocznie podpisał specjalną ustawę o pomocy obywatelom Ukrainy obowiązującą z mocą wsteczną od 24 lutego. Teraz pozostaje robić wszystko, by jej zapisy udało się skutecznie przełożyć na życie.
Fot. archiwum prywatne
Artykuł opublikowany w wydaniu magazynowym „Kuriera Wileńskiego” nr 11(33) 19-25/03/2022