Raków Częstochowa zdobył piłkarski Puchar Polski pokonując w finale Lecha Poznań 3:1. Niestety na Stadionie Narodowym w Warszawie nie obyło się bez kontrowersji. Spotkania nie obejrzało około 14 tysięcy kibiców z Poznania, chociaż mieli bilety na mecz.
Od 2014 roku — z wyjątkiem dwóch minionych, pandemicznych lat — finał piłkarskiego Pucharu Polski rozgrywany jest zawsze w Święto Flagi, 2 maja, na Stadionie Narodowym w Warszawie. Dzięki temu stał się wielkim świętem polskiego sportu. Tak miało być i tym razem. Szczególnie, że do finału dotarły dwie najwyżej aktualnie notowane polskie drużyny: Raków Częstochowa, lider, i Lech Poznań, wicelider Ekstraklasy, walczące w tym sezonie między sobą nie tylko o puchar, ale i o mistrzostwo Polski. Niestety w miniony poniedziałek atmosfera radosnego wydarzenia została poważnie zakłócona.
Czytaj więcej: 2 maja – święto polskiej flagi
Jeszcze w ubiegłym tygodniu Prezydent Warszawy wydał decyzję zakazującą wnoszenia na stadion dużych flag, tzw. sektorówek. Decyzja poparta była opinią Państwowej Straży Pożarnej, która poinformowała, że w minionych latach ukryci pod flagami kibice odpalali race i materiały pirotechniczne, co niosło z sobą zagrożenie pożarowe. Mimo wniesionego odwołania i prób mediacji ze strony władz Polskiego Związku Piłki Nożnej decyzja nie została zmieniona. Kibice z Częstochowy się jej podporządkowali, choć w trakcie meczu głośno wyrażali niezadowolenie z takiego obrotu sprawy. Natomiast najbardziej zagorzali fani drużyny z Poznania postanowili zbojkotować mecz na znak protestu. Co więcej, zablokowali część dróg wokół stadionu oraz bramy wejściowe i nawet ci kibice Lecha, którzy chcieli wejść na stadion, nie mogli tego zrobić. W efekcie ponad 14 tysięcy osób z ważnymi biletami nie weszło na trybuny, a do tego wokół obiektu doszło jeszcze do bójek i incydentów, musiała interweniować policja i służby ratunkowe. Skutkiem tych wydarzeń również korespondent „Kuriera” z trudem i małym opóźnieniem dostał się na stadion.
Pozbawieni dopingu swoich kibiców piłkarze Lecha Poznań od początku wysoko zaatakowali rywala, ale efekt był taki, że zapomnieli o obronie i już w 6. minucie nadziali się na kontratak, po którym Vladislavs Gutkovskis, reprezentant Łotwy, zdobył prowadzenie dla Rakowa. Poznaniacy próbowali odrobić stratę, ale poza strzałem w słupek Jakuba Kamińskiego to raczej Raków był bliższy zdobycia kolejnej bramki, co zresztą stało się na kilka minut przed przerwą. Błąd przy wyprowadzaniu piłki popełnił portugalski obrońca Lecha Joel Pereira, tworząc znakomitą okazję przeciwnikom do kolejnej kontry, a ci jej nie zmarnowali. Ivi Lopez kapitalnie zagrał do Mateusza Wdowiaka, a ten w sytuacji sam na sam pewnie pokonał poznańskiego bramkarza Mickey van der Harta.
Czytaj więcej: Starcie Žalgirisu z Lechem bez kibiców z Poznania?
W przerwie trener poznaniaków Maciej Skorża zdjął wspomnianego Pereirę i wpuścił innego Portugalczyka, Joao Amarala. Zmiana okazała się trafiona, bo w 52. minucie Amaral zdobył kontaktowego gola i wydawało się, że popularny „Kolejorz” być może zdoła doprowadzić do remisu. Nic podobnego się jednak nie stało. Częstochowianie bez większego zagrożenia przetrzymali fazę naporu rywali, a następnie sami w 77. minucie zadali decydujący cios za sprawą hiszpańskiego internacjonała Ivi Lopeza, wybranego zresztą najlepszym graczem finału. Po stracie trzeciego gola Lech nie był w stanie już się podnieść, a niewiele zabrakło, by stracił jeszcze kolejną bramkę. Emocji na trybunach nie wytrzymał ojciec jednego z poznańskich piłkarzy, Filipa Marchwińskiego, który doznał ataku serca. Na szczęście szybka interwencja lekarska uratowała jego życie. Co więcej sam piłkarz też został w końcówce brutalnie sfaulowany przez Jakuba Araka, za co tamten obejrzał czerwoną kartkę i Raków kończył mecz w dziesiątkę. Mecz podopieczni trenera Marka Papszuna wygrali jednak w pełni zasłużenie i w nagrodę po raz drugi z rzędu odebrali okazałe trofeum.
Jarosław Tomczyk,
Warszawa, Stadion Narodowy
Specjalnie dla „Kuriera Wileńskiego”