W jednym z wywiadów powiedziała Pani, że to, iż urodziła się Pani właśnie na Sejneńszczyźnie, jest darem Bożym. Nie dla wszystkich jest to takie oczywiste… Czy pochodzenie z terenów pogranicza łatwo jest odkryć jako dar i wykorzystać?
W sensie życia codziennego nie było to łatwe miejsce także dla mnie… Moje lata dzieciństwa i młodości były ubarwione pewnymi niezbyt miłymi wydarzeniami, ponieważ stosunki między Polakami a Litwinami wtedy były dosyć napięte, Litwini nie mieli prawa posługiwać się językiem litewskim ani w urzędach, ani w sklepie, ani na ulicy. Nawet i bazylice sejneńskiej wiele lat walczono o mszę świętą po litewsku. W tamtych czasach Polska miała być tylko dla Polaków, prawa mniejszości były zaniedbane, a nawet ignorowane. Doświadczaliśmy różnych upokorzeń, nie było łatwo trzymać się języka rodzinnego w Sejnach czy Suwałkach. Dobrze czuliśmy się tylko w Puńsku, gdzie nas inne dzieci nie zaczepiały, a dorośli nie wyśmiewali. Jednak teraz, gdy patrzę z perspektywy lat, widzę, że nawet te niezbyt miłe wydarzenia wyszły mi na dobre. Człowiek w trudnych warunkach wcześniej pojmuje, jak bardzo ważna jest jego tożsamość, zaczyna bardziej cenić język ojczysty i stara się ocalić te dary. Oczywiście to zależy od konkretnej osoby, bo część Litwinów na Sejneńszczyźnie poszła łatwiejszą drogą – poddali się spolszczeniu – ale większość pozostała ze swoją gwarą i kulturą. Myślę, że to samo dzieje się z Polakami na Litwie. W komfortowych warunkach ludzie często nie zastanawiają się nad takimi sprawami, jak tożsamość, język ojczysty itp., ale przecież są one bardzo ważne. Teraz, w sytuacji wojny w Ukrainie, doskonale to widzimy. Pytanie o tożsamość dzisiaj dla Ukraińców stało się jedną z najważniejszych spraw. Kiedy więc mówię, że jestem szczęśliwa, bo urodziłam się właśnie na Sejneńszczyźnie, to myślę całościowo: urodziłam się w Polsce, ale w rodzinie litewskiej, a więc od dziecka miałam możliwość korzystania z dorobku dwóch kultur. Miałam możliwość posługiwania się dwoma językami, oglądałam telewizję i litewską, i polską, wchłaniałam dwie różne tradycje kulturowe, czytałam literaturę i litewską, i polską, po prostu – miałam więcej okien na świat. A więc mimo pewnych minusów, które akurat wzmocniły chęć ocalenia języka ojczystego, dzisiaj mogę mówić o Sejneńszczyźnie jako o darze Bożym.
Czytaj więcej: Pływanie po Wilii. Statki, katamarany i kajaki czekają na pasażerów
Sejneńszczyzna to także miejsce akcji Pani powieści. Czy łatwo pisać o swoich?
Czy łatwo? Od razu przychodzi mi do głowy odpowiedź z Ewangelii: „Żaden prorok nie jest mile widziany w swoim kraju”. Nie, nie jest łatwo i nie tylko ja tego doświadczam. Niestety, mniejszość narodowa, mówię teraz o mniejszości litewskiej w Polsce, zawsze czuje się zagrożona. Oczywiście są do tego powody – ciągle widoczne spolszczenie, ubytek ludności związany z emigracją, małżeństwa mieszane. To wszystko sprawia, że ta grupa stale broni swoich tradycji, kultury i oczywiście oczekuje, że jeśli będzie opisywana, przedstawiana, niezależnie od tego, czy we wspomnieniach, czy literaturze pięknej, to wyłącznie w pozytywnym wymiarze. Poza tym moja twórczość przyjmowana jest tam bardzo często jako bliska rzeczywistości, jak rodzaj lokalnej kroniki, a nie powieść, której podstawą jest fikcja literacka. A powieści są przecież budowane nie z jakichś pozłacanych puzzli, ale z samej esencji życia, a ona nie zawsze jest różowa i pachnąca. Moi bohaterowie to zwykli ludzie, którzy kochają i nienawidzą, zdradzają i kłamią, czasem nawet popełniają wielkie grzechy, a więc nie zawsze są ukazani w najlepszym świetle. Piszę o konkretnych miejscach, podaję konkretne nazwy jezior i wsi, ale to nie są moje wspomnienia, to nie biografie, w których można szukać wzorców naprawdę żyjących osób. Ludzie natomiast takiego właśnie konkretu szukają i nie chcą przyjąć, że po prostu go nie ma. Poza tym współczesnych pisarzy z mojego regionu nie ma wcale tak dużo, więc zawsze jesteśmy pod szkłem powiększającym.
Pani książki są chyba jeszcze bardziej bliskie, bardziej lokalne, ponieważ zdecydowała się Pani na wprowadzenie gwary do swojej twórczości. Dlaczego wychodzi Pani poza ramy języka literackiego?
Jeśli nie ja, to kto miał to zrobić? Są obecnie tylko dwie osoby, które piszą i używają naszej lokalnej gwary: ja i Sigitas Birgelis, poeta mieszkający w Puńsku. Nie widzę nikogo, kto by to kontynuował, a niestety ta gwara też coraz bardziej się kurczy. Po prostu uważam, że ktoś to musi gdzieś opisać żywym językiem, właśnie w tym kontekście, w jakim używana jest ta mowa, z mentalnością miejscowych ludzi. Oczywiście zachowaniem gwary zajmują się naukowcy, kiedyś odwiedzały te tereny panie z Instytutu Literatury Litewskiej i Folkloru, zbierały opowiadania, nagrywały pieśni. Te zebrane materiały są bardzo cenne, ale pozostają w archiwach. Chodziło mi o to, by ta gwara żyła w szerszym środowisku. Włożyłam język gwarowy w usta tylko dwóch bohaterów moich książek. Dodało im to zresztą kolorytu, bo moja bohaterka, Dominika, bez gwary miejscowej po prostu straciłaby część swoich walorów. Język przecież tworzy osobowość postaci. Postanowiłam więc, że Dominika będzie mówić taką soczystą, naszą miejscową gwarą litewską, jakiej nie ma na Litwie. Dzukowie, tam gdzieś w Łoździejach, Olicie czy Druskiennikach, mówią inaczej aniżeli my, Litwini w okolicach Puńska. Jestem zdziwiona, że w obecnej współczesnej literaturze polskiej tutaj na Litwie raczej nie pojawia się język gwarowy. Tej miejscowej polskiej gwary też ubywa, to wielkie bogactwo, które warto wykorzystywać.
Czytaj więcej: Książka o niezapomnianej wykonawczyni romansów
Może jest tak dlatego, że gwara dzisiejszej Wileńszczyzny, a raczej to, co z tej gwary pozostało, jest bardzo różnorodna. Niemal każda miejscowość, środowisko mówi na co dzień nieco inaczej.
Myśli pani, że ta gwara, którą ja zapisałam, to taka, jaką mówi się w każdej wsi litewskiej w Polsce? Na pewno nie. Językoznawcy w tym tak małym regionie wokół Sejn wyróżnili ponad 15 różnych gwar litewskich. Ja zapisałam takie brzmienie języka, jakie znam z moich rodzinnych stron. Wystarczy, by znalazł się choć jeden człowiek w każdej polskiej miejscowości na Litwie, który by spróbował stworzyć w swojej gwarze jakieś opowiadanie, może własne, a może zasłyszane od miejscowych ludzi. To byłby taki mały pomniczek dla własnej tradycji językowej, bo gwary szybko się ulatniają. Jeśli mówimy o moich rodzinnych okolicach, jest oczywiście coraz więcej polonizmów, ale widać też wpływy języka białoruskiego czy ukraińskiego. Język gwarowy jest żywy, szybko się zmienia, ale warto zachowywać jego bogactwo, choćby w ten sposób.
Jest Pani nie tylko pisarką, ale także znaną tłumaczką. Co decyduje o tym, że tłumaczy Pani konkretny tekst literacki? Czy zdarza się, że sama Pani wybiera jakąś książkę i wychodzi z inicjatywą tłumaczenia?
Są dwie drogi. Pierwsza to rzeczywiście moja inicjatywa. Na ile mam możliwość, śledzę, co się dzieje na szerokim polskim rynku wydawniczym. Jeśli znajdę coś, co rzeczywiście uważam za ciekawe, co mnie poruszy, to sama zwracam się do wydawnictw i namawiam: „Trzeba tę książkę przełożyć, bo jest bardzo dobra”. Albo uda się wydawcę przekonać, albo nie, ale taka droga rzeczywiście istnieje. Zdarza się również, że to wydawca wybiera jakąś pozycję i po prostu dzwoni do mnie, pytając, czy podejmę się tłumaczenia. Oczywiście, tu też możliwe jest, że przyjmuję propozycję lub nie. Jeśli wydawca sugeruje książkę, która mi całkowicie nie odpowiada, po prostu mówię: „Nie, dziękuję, proszę się zwracać do innego tłumacza”.
Czytaj więcej: Zwięzła biografia Władysława Reymonta. Pisarz, organista, aktor
W najbliższym tygodniu będzie Pani gościem festiwalu „Wilno w Gdańsku”. Co będzie Pani tam prezentować?
Jadę z moją powieścią „Maestro”, która ukazała się w języku polskim zaledwie miesiąc temu. To druga część „Maranty”, która dwa lata temu została przetłumaczona i wydana przez Wydawnictwo „Pogranicze”. Związek Pisarzy Litwy będą reprezentować jednak także inni autorzy. Daina Opolskaitė, pisarka, która w 2019 r. otrzymała Europejską Nagrodę Literacką, zaprezentuje swoją książkę „Piramidy dni” w tłumaczeniu Kamila Peceli. Gośćmi festiwalu także będą Tomas Taškauskas, pisarz i tłumacz, oraz Viktoras Rudžianskas, poeta i wydawca, który zaprezentuje wydany w języku litewskim (w moim tłumaczeniu) tomik wierszy Tomasza Snarskiego „Zimy zawsze będą białe”.
Czy łatwo jest zainteresować Polaków litewską literaturą?
Tłumaczy literatury litewskiej na język polski nie trzeba starać się zainteresować, bo oni na bieżąco sami śledzą rynek literatury litewskiej. Cieszy mnie, że ta grupa tłumaczy stale się powiększa. To dzięki temu, że nasze doświadczone koleżanki tłumaczki, takie jak: Joanna Tabor, Agnieszka Rembiałkowska, Zuzanna Mrozikowa, Alina Kuzborska, Paulina Ciucka, szczególnie te, które pracują na bałtystyce na Uniwersytecie Warszawskim, każdego roku nie tylko wydają różne tłumaczenia własne, ale i potrafią zachęcić któregoś ze swoich studentów, którzy już kończą wydział, ażeby zajęli się tłumaczeniem literatury pięknej. Mamy więc już i młodsze pokolenie tłumaczy, naprawdę bardzo zainteresowane poezją i prozą litewską. O wiele trudniej, niestety, udaje się zainteresować wydawców. Tu ważną rolę odgrywa Litewski Instytut Kultury, który często wspiera finansowo wydanie książek w językach obcych. A więc dzięki entuzjazmowi tłumaczy i pomocy instytutu coraz więcej książek litewskich ukazuje się w Polsce i coraz więcej litewskich pisarzy zaczyna być rozpoznawalnych przez polskich czytelników.
Wywiad opublikowany w wydaniu magazynowym „Kuriera Wileńskiego” Nr 35 (102) 03-09/09/2022