Więcej

    W Gdyni dobre pomysły się obroniły

    Powstanie miasta Gdynia nierozerwalnie łączy się z rozwojem Polski po odzyskaniu przez nią niepodległości. – Architekci czerpali z wileńskiej architektury, do planowanej bazyliki chciano przenieść z Wilna serce króla Władysława IV, wreszcie zmienić nazwę Gdyni na… Piłsudsk. Przy budowie miasta można znaleźć sporo wileńskich wątków – mówi Grzegorz Piątek, autor książki „Gdynia obiecana”.

    Czytaj również...

    Jest Pan autorem stwierdzenia, że Gdynia jest córką Warszawy. Niby dlaczego?

    Niektórzy gdynianie mają już do mnie pretensje o to zdanie, ale uważam, że te miasta mają ze sobą wiele wspólnego. To Warszawa, warszawscy dygnitarze i fachowcy, sprawiła, że w miejscu małej kaszubskiej wioski zaczęło powstawać miasto. Warszawiak Tadeusz Wenda kierował budową portu, cały czas utrzymując mieszkanie w stolicy. Kilkanaście lat żył na dwa miasta i oba kochał. Po przejęciu Pomorza przez Polskę to warszawiacy pierwsi zaczęli na Wybrzeżu inwestować w ziemię i się osiedlać, jeszcze przed decyzją o budowie portu. Stołeczne instytucje, takie jak kolej, wojsko czy poczta, zbudowały kawał Gdyni według warszawskich gustów i wzorców. Osadnicy przybywali głównie z dawnego zaboru pruskiego, ale kluczowe decyzje zapadały w Warszawie. Z niej i ze Lwowa pochodziła większość architektów.

    Ale czerpać pomysły chcieli też z architektury Wilna.

    Między innymi. To jest niesamowita historia. Pomorze, jeśli chodzi i o zabudowę wiejską, i mieszczańską Gdańska, i uzdrowiskową w Sopocie, miało architekturę, która kojarzyła się niemiecko. Polskie władze czy Kościół czerpały wówczas z repertuaru form narodowych – z Małopolski, Lubelszczyzny, Wileńszczyzny. W Wilnie narodowa, swojska architektura lat 20., której przykładem jest choćby szkoła na Antokolu, też powstawała. Tylko że tam była jak najbardziej na miejscu, bo była stamtąd. W Gdyni była egzotycznym przeszczepem. Dworzec, pierwsza szkoła powszechna czy wille na Kamiennej Górze powstały inspirowane formami narodowymi. Swojskimi, ale obcymi na tym terenie. Ostatecznie jednak postawiono na modernizm, bez nawiązań do tradycji lokalnej czy narodowej.

    | Fot. adobe stock

    Projektując Gdynię, myślano też o tym, by w planowanej w mieście bazylice umieścić serce „Morskiego Króla”, Władysław IV Wazy, które chciano przenieść tam z katedry w Wilnie.

    Był taki pomysł. Po to, by podkreślić mocną polską pozycję na Bałtyku, trzeba było przyspieszyć tworzenie tradycji. Nie było czasu, by narastała stopniowo, naturalnie. Trzeba ją było skonstruować, umocnić w polskiej kulturze świadomość morza, która była słabiutka. Władysław IV jako jeden z nielicznych polskich władców myślał o morzu i zaczął budować flotę. Przymierzał się do budowy portów wojennych. Nadawał się więc na patrona polskiej ekspansji morskiej. Polska nie miała przecież żadnych znanych odkrywców. Jana z Kolna, legendarną postać polskiego Kolumba, trzeba było właściwie wymyślić. Jego istnienia i dokonań naukowo nie da się dowieść, ale taka legendarna postać była potrzebna i tak samo było potrzebne serce Władysława IV. Bazylika ostatecznie nie powstała, a Wilno też broniło swojej tradycji. Skończyło się na deklaracjach i gwałtownych protestach w prasie wileńskiej. Jeśli idzie o oficjalną drogę, daleko to nie zaszło.

    Gdynia mogła się też inaczej nazywać. Proponowano Piłsudsk.

    Tak. Ostatecznie pomysł się nie przyjął, ale miał mocne uzasadnienie. Gdynia była pokazowym projektem piłsudczykowskiej Polski. Podnoszono, że jej nazwa jest za bardzo kaszubska, do tego żeńska, a powinna się nazywać jednoznacznie polsko i męsko. To mimochodem odsłaniałoby naturę tego projektu, który kojarzy mi się mocno z projektami kolonialnymi. Gdynia wprawdzie znajdowała się na terytorium Polski, nie była kolonią zamorską, ale jej budowa przypominała trochę kolonizację niepewnego, niejednoznacznego kulturowo terenu. Wspomniane wcześniej przeszczepianie wzorców architektonicznych z innych obszarów Polski też przypomina działania kolonizatorów. Co do pomysłów z nazwą Piłsudsk, to dodam tytułem ciekawostki, że także Baranowicze chciały się tak nazywać. W wypadku Gdyni ten pomysł nie był jednak prawdopodobnie nawet rozpatrywany przez rząd.

    Czytaj więcej: Jak lotnisko w Porubanku stało się oknem na świat

    Gdynię przyjeżdżali budować ludzie z całej Polski. Opisuje Pan w swojej książce także przypadek jednego przybysza z Wilna.

    Można w uogólnieniu powiedzieć, że Gdynię budowała cała Polska, ludzie z różnych stron, ale ich napływ był jednak przede wszystkim widoczny z Pomorza i Wielkopolski. Stanowili około dwóch trzecich osadników. Natomiast wielu przybyszy z korpusu urzędniczego i wojskowego miało korzenie warszawskie, lwowskie i krakowskie. Napływ z Wilna był stosunkowo mały. W książce przytaczam jedno anonimowe świadectwo, które nie jest przykładem wielkiej kariery. Młody mężczyzna z Wilna, który pracował tam w jednym z hoteli, nie lubił tej pracy, pokłócił się z szefem i pojechał w Polskę szukać szczęścia. Zaczął od Gdyni. Od Wilna wówczas koszmarnie odległej. Najpierw do Warszawy jechało się całą noc pociągiem, a potem z Warszawy do Gdyni też, więc to była ciężka, długa podróż. Ale mit miasta sukcesu, nowej szansy był bardzo silny. Mojemu wileńskiemu anonimowi Gdynia pokazała się niestety z najgorszej strony. Zamieszkał w jakimś podłym pokoju z obcymi ludźmi, a pracę stracił po kilku dniach. Po krótkim czasie wyjechał do Poznania, gdzie też znalazł pracę, ale bardzo kiepską, i w końcu wrócił do Wilna na piechotę. Wyrywkowa historia, ale statystyki pokazują, że nie wyjątkowa. Niestety, byliśmy koszmarnie biednym krajem, z bardzo wysokim bezrobociem, wiele osób błąkało się w poszukiwaniu jakiegokolwiek zajęcia i Gdynia była dla nich magnesem. 

    Ten mit miasta sukcesu, o którym Pan wspomniał, stara się Pan w książce odbrązowić.

    Każde miasto, które rośnie tak szybko, gwałtownie, rodzi wielkie szanse. Może być miastem szybkich karier i wielkich fortun, ale sukces jednych musi być okupiony stratami innych, czasami gigantycznymi. To jest logiczne i nie inaczej było w Gdyni. Mówiono o niej przed wojną z podziwem „miasto amerykańskie”, co symbolizowało tempo, świeżość, młodość, sukces. Ale amerykańskość to też dzika rywalizacja, w której byli wygrani, ale też ofiary – i tych drugich było więcej, co najlepiej było widać w danych dotyczących mieszkań. Gdynia obiecywała nowoczesne życie, a ponad połowa domów według danych z 1936 r. nie miała dostępu do prądu. W połowie dekady dwie trzecie budynków mieszkalnych zaliczano do tymczasowych, czyli mówiąc mniej urzędowym językiem – baraków czy bud. Tej nowoczesności i szczęścia nie mogło starczyć dla wszystkich. Gdynia nie mogła udźwignąć całego polskiego bezrobocia.

    WIĘCEJ NIŻEJ | Reklama na podst. ust. użytkownika.; Dzięki reklamie czytasz nas za darmo

    Pisze Pan, że Gdynia była miastem mężczyzn, za mały był udział kobiet w jej tworzeniu.

    Ale w tamtych czasach to była norma. W międzywojennej Polsce architektki i urbanistki projektowały już całkiem sporo, ale przedsiębiorcami, dyrektorami czy ministrami podejmującymi kluczowe decyzje byli mężczyźni. Do tego jeśli idzie o strukturę demograficzną, Gdynia była miastem wyjątkowo męskim. W większości miast w normalnych czasach kobiety stanowią nieco ponad połowę populacji, tak jest w obecnej i było w przedwojennej Polsce. W Gdyni było inaczej. Napływali do niej głównie mężczyźni, bo praca była męska: w porcie, na budowach, w wojsku. Kobiety pojawiały się dopiero w drugiej kolejności, w rolach uzupełniających. Dlatego w książce występuje tylko jedna architektka, a poza tym restauratorki, artystki, aktorka, robotnice, sprzątaczka, nauczycielka. Wspominam o nich, ale to nie one nadawały kierunki rozwoju miasta.

    W powszechnej świadomości za ojców Gdyni uchodzą minister Eugeniusz Kwiatkowski i wspomniany twórca portu Tadeusz Wenda. Pan mocno akcentuje rolę jeszcze dwóch innych postaci, Franciszka Sokoła i Kazimierza Rusinka.

    Obaj są faktycznie zapomniani w perspektywie ogólnopolskiej, ale w samej Gdyni Sokół jest w tej chwili czczony jako ostatni przedwojenny komisarz, gospodarz miasta. Podkreślmy – nie burmistrz wybrany przez gdynian, tylko przysłany w teczce z Warszawy namiestnik rządu. Łączył kompetencje burmistrza i starosty powiatowego. Rządził Gdynią silną ręką. Porządki, pewne nadzwyczajne rozwiązania ustrojowe były tam przydatne, bo miasto rozwijało się dość chaotycznie. Sokół popchnął parę spraw na właściwe tory, choćby kwestie urbanistyczne, zatrudnił bardzo dobrych fachowców, był też jednak odpowiedzialny za kwestie bezpieczeństwa, a więc i za cenzurę, policję polityczną czy zwykłą przemoc stosowaną przez ówczesną władzę. Natomiast Rusinek, przywódca lewicy gdyńskiej, był jego największym adwersarzem. W Gdyni, w której statystycznie dominowali robotnicy i bezrobotni, udało mu się na tym gruncie zbudować mocną pozycję dla lewicy, która wygrała ostatnie przedwojenne wybory w pokazowym mieście władzy sanacyjnej. Był sprawnym działaczem, budował w Gdyni, w której każdy był skądś, zaczątki społeczeństwa obywatelskiego: ruch sportowy, kulturalny, samopomocowy, spółdzielczy. W PRL te zasługi lewicy przeakcentowywano, a po 1989 r. z kolei kompletnie wymazano. Dzisiaj Rusinek jest zupełnie zapomniany, a jakiś czas temu odebrano mu nawet honorowe obywatelstwo Gdyni przyznane w PRL. Chyba z rozpędu, bo żadnym zbrodniarzem nie był. Był politykiem przedwojennego PPS, który w PRL znalazł sobie miejsce jako minister pracy, a potem wiceminister kultury. Chciałem pokazać nie tylko komisarza, lecz także jego adwersarza, bo dopiero jak zobaczymy te dwie Gdynie – piłsudczykowskie miasto władzy i sukcesu oraz tę Gdynię sfrustrowaną, zbuntowaną, lewicową – to dostaniemy pełniejszy obraz miasta.

    Czytaj więcej: Portal Polska Hekatomba: Ocalmy polską pamięć zbiorową

    WIĘCEJ NIŻEJ | Reklama na podst. ust. użytkownika.; Dzięki reklamie czytasz nas za darmo

    Zaznacza Pan, że Sokół z Rusinkiem potrafili mieć do siebie wzajemny szacunek.

    To prawda, choć dopiero historia przez duże „H” ich do tego zmusiła. Obaj włożyli w Gdynię wiele serca i zostali połączeni najpierw współpracą podczas obrony miasta w 1939 r., a potem, nie wiem, czy przypadkiem, czy ktoś się o to starał, trafili razem do więzienia niemieckiego w Gdańsku, potem razem do obozu Stutthof, w końcu razem doczekali wyzwolenia w Mauthausen. Tuż po wojnie Sokół początkowo przydawał się komunistycznej władzy do odbudowy Gdyni i Wybrzeża, ale szybko popadł w niełaskę. Rusinek natomiast znalazł się w obozie władzy. Jednak Sokoła, przedwojennego sanacyjnego dygnitarza, bronił publicznie, załatwił mu też pracę w Warszawie. Zawsze wyrażali się o sobie z szacunkiem. To krzepiąca i pouczająca historia, że jednak się da.

    Dzisiaj, po stu latach od rozpoczęcia budowy portu, konkluduje Pan optymistycznie, że mimo wszystkich problemów i przeszkód Gdynia okazała się sukcesem.

    Tak, Gdynia w rankingach uchodzi za najlepsze i najwygodniejsze miasto do mieszkania w Polsce, a do tego jedno z najzamożniejszych. Sami gdynianie ją bardzo wysoko oceniają. Jest to jedyne miasto w Polsce, gdzie wielkomiejska przestrzeń dotyka morza, tymczasem Gdańsk do morza stoi trochę bokiem. W Gdyni można poczuć wielkomiejska atmosferę, a jednocześnie otwarcie na morze. Ponadto, nawet jeśli wiele przedwojennych pomysłów urbanistycznych nie zostało przed wojną zrealizowanych – do 1939 r. Gdynia wielu drażniła takim niedokończeniem, chaosem – to te dobre przedwojenne pomysły na miasto nie zostały zakwestionowane ani w PRL, ani w naszych czasach. Ba, nawet podczas okupacji je kontynuowano. W ten sposób, po stu latach, drogą powolnej ewolucji powstało miasto harmonijnie zabudowane i przyjemne do życia.


    Wywiad opublikowany w wydaniu magazynowym „Kuriera Wileńskiego” Nr 44(128) 04-11/11/2022

    Reklama na podst. ust. użytkownika.; Dzięki reklamie czytasz nas za darmo

    Afisze

    Więcej od autora

    Od Paryża do Paryża

    Jarosław Tomczyk: Rok 1924 to czas olbrzymiego kryzysu gospodarczego w Polsce. Wysłanie ekipy na igrzyska olimpijskie było chyba nie lada wyzwaniem dla działaczy?  Daniel Lis: Przygotowania do startu w igrzyskach Polacy podjęli już w 1920 r., gdy odbyły się one...

    Spacerem po krakowskim Festiwalu Miłosza

    Bardzo się cieszę, że „Kurier Wileński” o nas nie zapomina – wita nas z uśmiechem Anna Szczygieł, PR manager Festiwalu. Spotykamy się w upalny niedzielny poranek, ostatni czerwcowy, na krakowskim Rynku Głównym pod numerem 20, przed zamkniętą jeszcze bramą...

    Przypadek? Nie sądzę!

    Grali jak nigdy, przegrali jak zawsze. Niechlubnej tradycji stało się zadość i polscy piłkarze swój udział na dużym turnieju znów ograniczyli do trzech meczy grupowych. Mówi się powszechnie, że w obecnej formule mistrzostw Europy jest prawie niemożliwe, by szanse...

    Piłkarskie Euro w czasach kryzysu

    Kiedy 18 lat temu Niemcy były organizatorem piłkarskich mistrzostw świata, było to widoczne dosłownie na każdym kroku. Miasta gospodarze tonęły w okolicznościowych dekoracjach, flagi powiewały z okien licznych mieszkań, ulicami jeździły przyozdobione samochody. Mundial toczył się pod hasłem: „Świat...