Przyczynkiem do naszego spotkania z prof. Miodkiem, ulubionym językoznawcą kolejnych pokoleń Polek i Polaków, stało się wydanie felietonów jego autorstwa, zebranych w tomie „Polszczyzna. 200 felietonów o języku”. Umówiliśmy się na Uniwersytecie Wrocławskim. W przepięknym gmachu Instytutu Filologii Polskiej, któremu profesor przez wiele lat dyrektorował.
Pan profesor pobrał klucze, a prowadząc do gabinetu, z rozrzewnieniem wspomniał, że w przyszłym roku minie 60 lat od dnia, gdy po raz pierwszy, jako młody student przybyły z górnośląskich Tarnowskich Gór, wkroczył w progi szacownej wrocławskiej uczelni, z którą, jak się okazało, związać miał się na resztę swojego życia. Gdy rozsiedliśmy się wygodnie, przyszedł czas, by poprosić prof. Miodka o rozwinięcie kilku zagadnień. Życiowo-językowych. Profesor na to przystał i z właściwymi sobie lekkością i erudycją rozwinął wszystkie wątki, o których zgłębienie w imieniu Czytelników magazynu poprosiliśmy.
Panu Janu damy
Rozpoczęliśmy od prośby o wspomnienie pierwszego otrzymanego przez pana profesora tytułu doktora honoris causa. – No tak, to było w Wilnie, na Pedagogicznym Uniwersytecie Wileńskim – uśmiechnął się serdecznie nasz rozmówca. – Potem były jeszcze honorowe doktoraty w Opolu i Rzeszowie, ale ten pierwszy przeżyłem najbardziej. Do Wilna jeździłem od 1975 r. A to dlatego, że nasza polonistyka współpracowała z tamtejszą polonistyką w ramach podpisanej umowy między Uniwersytetem Wrocławskim a Pedagogicznym Uniwersytetem Wileńskim. Jeździliśmy do nich jako pracownicy naukowo-dydaktyczni, z ich strony przyjeżdżali do nas zarówno nauczyciele akademiccy, jak i studenci. Także w pewnym sensie mogę powiedzieć, że większość dzisiejszych polonistów wileńskich zatrudnionych w różnych szkołach, gazetach, wydawnictwach to moi studenci, bo albo miałem z nimi zajęcia we Wrocławiu, kiedy przyjeżdżali na miesiąc, albo w Wilnie, kiedy ja przyjeżdżałem na dwa tygodnie. Te wyjazdy były bardzo regularne. Gdyby mnie spytano, w jakim mieście poza Polską byłem w życiu najczęściej, to bez wahania odpowiem, że w Wilnie. Myślę, że było to ok. 10 razy. A ponieważ od roku 1989 byłem dyrektorem Instytutu Filologii Polskiej, więc później z urzędu podtrzymywałem te bardzo żywe kontakty. I kiedy w roku 2005 zbliżało się święto Pedagogicznego Uniwersytetu Wileńskiego, to oni, jak najcieplej myśląc o polonistyce wrocławskiej, swoje ciepło skierowali na mnie, człowieka, który od najmłodszych lat swego życia zawodowego jeździł i spotykał się z wilnianami, a potem nad tą współpracą czuwał. Przyznali mi bardzo zaszczytny tytuł doktora honoris causa swojej uczelni. Pamiętam, to był październik. Została mi podarowana wileńska szata doktorska. Mam ją w domu, jest niezwykle strojna. Na głowie miałem charakterystyczny, wydłużony po bokach biret, do tego pas, otrzymałem też piękny dyplom. To jeden z milszych momentów, jakie dane było mi przeżyć.
Musieliśmy oczywiście zapytać pana profesora o to, jak podoba mu się język polski w wileńskim wydaniu. – Słyszę tę dominację celownika z końcówka „u”. Panu Janu coś damy, a nie panu Janowi. Słyszę to „ź Wilna” w ustach wilnian, nie wszystkich, ale wielu tak właśnie mówi. No i ten charakterystyczny zaśpiew wileński, dźwięczne h tam gdzie piszemy samo „h”. W podręcznikach historii języka mówi się, że do 1939 r. w zasadzie słyszało się w Polsce wymowę krakowską, warszawską i kresową. Dzisiaj nastąpiła bardzo silna integracja językowa, potomkowie kresowian już tego zaśpiewu w sobie nie mają, czasem archetypowo ujawni się jakieś dźwięczne h. W samym Wilnie oczywiście tę kresowość języka słychać, a wyjątkowo śpiewnie mówią też po polsku rdzenni Litwini, przenosząc akcent ze swojego języka.
Chrzestny ze Zwierzyńca
– Wilno jest bardzo urokliwe, mój Boże, centrum, budynki uniwersytetu, zaułki starego miasta, tam się czuje powiew historii – pan profesor wyraźnie się rozrzewnił. – Bardzo lubię architekturę kościoła św. Anny, o którym Napoleon podobno powiedział, że chętnie by go przeniósł do Paryża. Podoba mi się, że to stare Wilno jest niskie, ma niską zabudowę, a przynajmniej robi takie wrażenie, co dodaje mu dodatkowego uroku, gdy się chodzi po jego uliczkach. Ale szczególnie lubię Zwierzyniec, gdzie była siedziba Uniwersytetu Pedagogicznego i z którym mam związki także rodzinne. Przed wojną mieszkał na Zwierzyńcu brat ojca, mój stryj, który w Wilnie pracował i tak jak ja, też się nazywał Jan Miodek. W dodatku to był mój chrzestny ojciec. Ścisłych relacji z tym Jasiem Miodkiem, jak wszyscy o nim mówili, jednak nie miałem. Kontakt nie był częsty. Bardziej takim moim wicetatą był inny brat ojca, który mieszkał we Wrocławiu. Wracając jednak do Zwierzyńca, to tam mieszkała też jeszcze inna bardzo bliska mi osoba, moja nauczycielka akademicka, Ludwika Ślęk. Wilnianka, z domu Szczerbicka, żona Jana Ślęka, zasłużonego muzyka wrocławskiego, dyrygenta, któremu prowadziłem bardzo wiele koncertów organizowanych przez niego w ramach Festiwalu Muzyki Wiedeńskiej. Pani profesor Ślękowa utrzymywała ścisły kontakt z Wilnem. W domu państwa Ślęków często bywałem, więc można powiedzieć, że we Wrocławiu przez ten dom moje związki z Wilnem i Zwierzyńcem szczególnie się umacniały.
Profesor Jan Miodek swoje wileńskie kontakty także podtrzymuje. – Jestem tuż po wymianie mejli z moim serdecznym kolegą Romkiem Naruńcem – informuje. – Kiedy otrzymywałem doktorat honorowy, to docent Naruniec był prodziekanem wydziału filologicznego ds. polonistyki, więc można powiedzieć, że nią zawiadywał. Ta nasza zażyłość trwa od lat 70. ub.w. Ale ja pamiętam jeszcze jego nauczycieli, nieżyjących już Włodzimierza Czeczota i Marię Niedźwiecką. Mam też silny kontakt z Ludmiłą Siekacką, która również długo pracowała w Instytucie Pedagogicznym, a potem była nauczycielką w szkole polskiej w Wilnie. Kontaktujemy się mejlowo i telefonicznie, parę razy wystąpiła w moim programie „Słownik polsko@polski”, z którym łączyła się przez Skype’a z Wilna. Także Wilno jest bardzo głęboko w moim sercu.
Czytaj więcej: We Wrocławiu zainteresowanie Litwą i językiem litewskim nie wygasa
Cały happy
Z panem profesorem nie rozmawialiśmy tylko o Wilnie. Nie mogliśmy tak wybitnego specjalisty nie zapytać o zmiany, jakim w ostatnim czasie ulega język polski. – Na pewno możemy powiedzieć, że się globalizuje – odpowiedział profesor. – Bardzo wiele słów zapożyczamy dzisiaj z języka angielskiego. Po roku 1989 polska rzeczywistość się zmieniła, zwłaszcza w sferze ekonomiczno-gospodarczej. Wkroczyła szeroko pojęta elektronika. I nastąpił lawinowy przyrost słów angielskiej proweniencji, ale w dużej części wypełnił on bardzo istotną lukę. W związku z tym nie zamierzam wytaczać dział poprawnościowych przeciwko komputerowi, skanerowi, mejlowi, dżojstikowi, SMS-owi, menedżerom, spółkom joint venture czy holdingom. To jest słownictwo, chciałoby się powiedzieć, niezastępowalne. Próby wyeliminowania z języka „komputera” i zastąpienia go jakimś innym słowem przynoszą rezultaty, z których wszyscy się śmieją. Niech zostanie komputerem. Natomiast irytuje mnie coś, co jest na powierzchni niby nasze, polskie, a faktycznie jest niczym innym jak kalką z angielskiego. Mamy ludzi, którzy nie potrafią przytaknąć słowem tak, tak jest, owszem czy pewnie, tylko w ich języku jest to zawsze „dokładnie”. A to przecież kalka angielskiego exactly. Jeśli kupuję śruby „dedykowane” do tego typu ścian, dostaję pismo z urzędu informujące, że do kontaktów ze mną została „dedykowana” pani taka a taka, to to znów jest kalka angielskiego, w którym dedykowanie ma wymiar szeroki. Nasze znaczenie jest tradycyjnie zawężone. Mogę zadedykować książkę, piosenkę, wiersz, ale środki finansowe będę przeznaczał na taki czy inny cel, a nie dedykował. Kondycja psychiczna, paznokcia, czupryny, narodu polskiego to jeszcze jedna kalka. Dla mnie kondycję do końca życia będzie miał sportowiec, jest stanem fizycznej tężyzny. Bardzo modnym słowem stała się ostatnio „destynacja”. Słowo, którego albo w ogóle nie było w słownikach, albo można je znaleźć z kwalifikatorem oznaczającym słowo przestarzałe, ostateczny cel rejsu statku. Wydawałoby się archaizm odchodzący w przeszłość. Nagle biura podróży reklamują destynację Zanzibar, destynację Egipt czy Ameryka Południowa. Słyszymy też o destynacji, jadąc pociągiem ekspresowym. Słowo odżywa.
Jan Miodek nie widzi zagrożenia dla języka polskiego z powodu wchodzących do niego licznie anglicyzmów. Martwi go jednak, że zupełnie wyparły przerywniki leksykalne z innych języków. – Już nie nasycamy swoich wypowiedzi skrzydlatymi słowami z łaciny, greki, niemieckiego, rosyjskiego czy francuskiego – mówi. – Wszędzie jest angielski. Jeśli nie powiemy przepraszam, to nie powiemy też pardon, tylko sorry. Jest tak popularne, że doczekało się odmian typu: sorka, sorki, sorewicz, soreńka itd. Już nawet owacje na stojąco są zastępowane przez standing ovation. Już nie ma poziomu, tylko jest level. I mówią tak ludzie, którzy nie znają angielskiego. Są cali happy, dziękują sobie za help, do szefa zwracają się boss. Już nawet prawnicy zastępują łaciński casus angielskim case’em. Nie ma na to mojej zgody. Moja babcia, która miała ukończone cztery klasy szkoły powszechnej miała więcej wyczucia stylistycznego niż niektórzy przedstawiciele współczesnych elit.
Czytaj więcej:Rekord wrocławskiego lotniska
Po kiego licha
Zapytaliśmy również pana profesora, co sądzi o języku współczesnych mediów. – Mamy do czynienia z hiperbolizacją języka – odpowiedział, załamując ręce. – Wszyscy kochają, wszyscy są przyjaciółmi i wszystko jest niesamowite. Te trzy hiperboliczne określenia zdominowały środki masowego przekazu z internetem na czele. Już nie ma rzeczy niezwykłych, niepowtarzalnych, niebywałych, jedynych w swoim rodzaju, tylko wszystko jest niesamowite. Nie ma znajomych, kolegów, tylko to są wszystko przyjaciele. I nie można coś czy kogoś lubić, tylko wszystkich trzeba kochać. Na miły Bóg, troszkę z umiarem! Kocha się dzieci, żonę, męża, mamę, tatę, ale trudno wszystkich. Wchodzi to do reklam, ta przesada mnie bardzo denerwuje.
Profesorowi nie podobają się też coraz mocniej wkraczające do mediów wulgaryzmy. – Co innego dom, grono kolegów, mężczyzn, w którym czasem można sobie pozwolić na słony dowcip, a może i przekleństwo. Ale co innego to rozmowa z kobietą albo udzielanie wywiadu takiemu czy innemu medium. To mnie bardzo niepokoi. Ja nie zabraniam ludziom potoczności, tylko po co od razu to ekstremum wulgarności. Ileż mamy możliwości określenia potocznie, że coś było złe, niedobre. To było do luftu czy do kitu. Nie, teraz trzeba od razu powiedzieć: do d…. Po co? Mogę odpowiedzieć potocznie: po kiego licha? Od biedy, po cholerę, ale coraz częściej słyszę słowo pisane przez „ch” na początku. I to idzie do wywiadu, mówi to pisarz, poeta, dziennikarz, kobieta, mężczyzna. Strasznie krzyczę na dziennikarzy, że „się wkurzają”. Oczywiście mogliby powiedzieć gorzej, ale to też nie jest honorowo, bo wiadomo, od czego pochodzi. A dzisiaj jest to nagminne. Mam wielki zeszyt, w którym zapisuję takie różne przypadki. Ludzie mogą użyć wielu określeń, a sięgają od razu po wulgaryzm, żeby było mocniej. No, ale jeśli jedna czy druga gwiazdka krzyczy z estrady do widowni: „kocham was, jesteście zajebiści”, to potem uczniowie w szkole mówią, że słowo „zajebisty” nie jest wulgarne. A jest i nie znoszę go szczególnie z powodów fonetycznych, bo jest obrzydliwe.
***
Żegnając się z panem profesorem, spotykamy przed budynkiem wrocławskiego instytutu jednego ze słynnych wrocławskich krasnali. Jako żywo przypomina pana profesora. Został stworzony z okazji jubileuszu 70-lecia urodzin oraz zakończenia kariery pedagogicznej Jana Miodka. Panowie przystają na naszą serdeczną prośbę o wspólne zdjęcie.
Artykuł opublikowany w wydaniu magazynowym „Kuriera Wileńskiego” Nr 47(137) 26/11-02/12/2022