Brenda Mazur: Podróżnikiem czuje się często ten, kto swoje wyjazdy organizuje samodzielnie. Nie korzysta z drogich hoteli, wczasów all inclusive, jest kreatywny, chce zobaczyć to, czego nie widać na folderach biur podróży, i często działa z niewielkim budżetem. Turysta zaś to ktoś, kto raczej stawia na wygodę i zdaje się na pomysły organizatora. Czy Pan czuje się bardziej podróżnikiem, czy turystą?
Aleksander Radczenko: Na pewno kogoś, kto poleciał na Teneryfę, zakwaterował się w hotelu i nie rusza się poza obręb obiektu, nie nazwę podróżnikiem. Ale też go nie skrytykuję, bo tak on sobie wyobraża wczasy, tak odpoczywa. Jednak gdyby chciał, to w ofercie biura czy hotelu są różne dodatkowe opcje i można połączyć wypoczynek ze zwiedzaniem i poznawaniem miejsc i historii. I mnie zdarzało się korzystać z takich propozycji.
Jeśli zaś chodzi o nazwanie mnie podróżnikiem, to chyba jest troszkę przesadzone, bo dla mnie podróżnik to ktoś więcej, ktoś bardziej zmagający się z trudami podróży, ktoś, kto rowerem przejeżdża całą Afrykę, przepływa samotnie ocean, ktoś, kto zdobywa szczyt Everestu bez tlenu, nurkuje w jakichś niesamowitych głębinach oceanów. Ja siebie nazwałbym takim bardziej ambitnym turystą. Rzeczywiście, najczęściej podróżuję samodzielnie, ale też nie wyrzekam się turystyki zorganizowanej. Zresztą, nawet wtedy, gdy podróżuję samotnie, to często korzystam z ofert miejscowych biur, lokalnych przewodników.
Czytaj więcej: Forum Wileńskie spotkało się z Čmilytė-Nielsen
Jak się Pan przygotowuje do tych podróży, jakim kluczem?
Przede wszystkim jakimiś własnymi przemyśleniami, marzeniami z dzieciństwa. Oczywiście, ciągnie mnie przede wszystkim tam, gdzie jeszcze nie byłem, chociaż było i tak, że wracałem do miejsc, które już odwiedziłem i za każdym razem dostrzegam coś innego. To trochę jak w górach, idzie się tą samą trasą, a widoki za każdym razem inne. Dużą dawką wiedzy i zachętą do udania się w dane miejsce są relacje innych osób, książki podróżnicze, reportaże pisane przez słynnych autorów. Ciekawość świata wzbudziły we mnie w swoim czasie książki Jules’a Verne’a, Alfreda Szklarskiego, potem Ryszarda Kapuścińskiego, mistrza reportażu. Zachwyciła mnie książka „Mój chłopiec, motor i ja” naszej rodaczki Haliny Korolec-Bujakowskiej, która wraz z mężem Stanisławem, w połowie lat 30. XX w., odbyła podróż motocyklem, jadąc z Druskiennik przez całą Europę, Turcję, Syrię, Irak, Indie, Birmę, Indochiny do Szanghaju w Chinach. Ze współczesnych bardzo interesujący jest Marcin Kydryński i jego książki o Afryce.
A co jest dla Pana ważniejsze, droga prowadząca do celu czy sam cel podróży?
Jednak sam cel. Szczerze przyznam, że bardzo nie lubię tego całego procesu planowania, zamawiania biletów, szukania najtańszych tras, rezerwacji noclegów, bo to pochłania mnóstwo czasu. Dlatego m.in. nie za bardzo lubię podróżować z kimś, bo zazwyczaj moi koledzy zrzucają na mnie tę całą część organizacyjno-logistyczną, do tego dochodzi jeszcze odpowiedzialność nie tylko za siebie, ale też za innych, za ich gusta i to, czy się w nie trafi. To jest stresujące. Ja jednak wolę sam, bez tego jarzma odpowiedzialności dotrzeć jak najszybciej, jak najlżej do tego celu, który sobie zaplanowałem. Taka samotna, samodzielna podróż ma i inne swoje plusy. Pozwala odbyć podróż w głąb siebie. Trochę się wyciszyć, zastanowić nad swymi priorytetami. Bo i o to też chodzi w tym podróżowaniu. Nie tylko o zwiedzanie i kolekcjonowanie wrażeń, ale też o zrozumienie siebie samego i przemyślenie celów w swoim życiu. I w tym sensie droga do celu ma swój wymiar.
Jak na człowieka zapracowanego, zaangażowanego w sprawy ważkie, dość intensywnie Pan podróżuje. Czy, jak wskazuje tytuł bloga, odcisnął Pan stopę na każdym z kontynentów?
Rzeczywiście byłem na wszystkich kontynentach. I każdy wolny czas, każdy urlop poświęcam poznawaniu świata. Podróżuję już prawie 40 lat, jeszcze jako dzieciak z rodzicami zwiedziłem kawał Związku Sowieckiego: Ukrainę, Rosję, Łotwę, Estonię. A potem, gdy już zacząłem pracować, to pierwsze zarobione pieniądze także poszły na podróże. „Statystycznie” wychodzi mi po dwa, trzy nowe kraje w ciągu roku. Czy to dużo? Nie sądzę, ale podróże chyba uzależniają. Jeśli stają się pasją, to tym się żyje. Podróżuję w gruncie rzeczy dla tych samych powodów, co Halina Korolec i Stanisław Bujakowski. Dla przygody oraz żeby dotrzeć tam, gdzie jeszcze niewielu przede mną dotarło. Muszę jednak uczciwie się przyznać, że na taką przygodę, jaką przeżyli oni, nie zdecydowałbym się nigdy. Nie widzę bowiem potrzeby udowodniania sobie lub komukolwiek innemu czegokolwiek za pomocą gnicia w brudnej kałuży w Beludżystanie.
Każda moja podróż jest przemyślana w najdrobniejszych szczegółach. Miesiącami studiuję wszystkie dostępne relacje i materiały na temat kraju, do którego wyruszam, tworzę listę niezbędnych rzeczy i leków. Zakładam wszelkie wyobrażalne, negatywne scenariusze i próbuję zawczasu przewidzieć, jak z nich wybrnę. A jednak i tak wypadki chodzą po ludziach i prawie zawsze coś idzie niezgodnie z planem. Tak było np. w czasie pandemii koronawirusa – loty zawieszone, granice zamknięte. Wszystkie plany wakacyjne na wiele miesięcy do przodu szlag trafił. Ale i tak, po pierwszej fazie izolacji, udało mi się wyjechać.
W podróży wszystko się może zdarzyć. Czy z tego punkt widzenia samotne wędrowanie jest bezpieczne?
No, różne sytuacje się zdarzały, np. w 2010 r. trafiłem na rewolucję w Tajlandii, a w 2019 – w Libanie. Szczególnie ta druga zapadła w pamięć, bo wybrałem się na nią… taksówką i razem z taksówkarzem, po zawiłym kluczeniu, wbiliśmy się w tłum. Widok był wstrząsający: w oparach dymu z płonących opon samochodowych morze ludzi, młodych, starych, chłopców, dziewczyn, a nawet dzieci, podekscytowanych, roześmianych, rozkrzyczanych, bijących w bębny, śpiewających piosenki ludowe, wykrzykujących hasła: „Thawra! Thawra!”, czyli rewolucja po arabsku. Wszystko przypominało raczej piknik, niekończące się party niż protest. Ludzie tańczyli, robili selfie. Ktoś przyjaźnie zapytał: „A ty skąd jesteś?”. „Z Litwy” – odpowiadam. „O Boże! Przyjechałeś na protest aż z Litwy? Zwariowałeś?!”.
Jedyny raz otarłem się o śmierć na Antarktydzie. Płyniemy po zatoce Paradise Bay zodiakiem, taką małą gumową łodzią z motorem, i nieoczekiwanie zauważamy w pobliżu cztery wieloryby. Kilkunastometrowe, trzy, cztery razy większe od naszej łodzi humbaki też nas dostrzegły i zaczynają opływać szerokim lukiem. Gasimy silniki i z fotoaparatami gotowymi do „strzału” celujemy w wodę. Nieoczekiwanie olbrzymi humbak wynurza się zaledwie dwa, trzy metry od łodzi, majestatycznie nurkuje i przepływa pod nami, niemal ocierając się o dno zodiaca. Kilka centymetrów wyżej i wszyscy wylądowalibyśmy w lodowatej wodzie, w której po 10 minutach człowiek umiera na skutek wychłodzenia. Mieliśmy farta.
Bywały natomiast zagrożenia chorobowe. Pamiętam, jak jedno nieduże zadraśnięcie w Etiopii spowodowało, że po powrocie do Wilna musiałem natychmiast udać się do szpitala, aby poddać się operacji. Ale takie sytuacje są nieuniknione, jak się podróżuje po krajach o niewygórowanych wymaganiach higienicznych. Dotychczas jednak wszystkie moje podróże były raczej bezpieczne, a zwiedziłem już ok. 90 krajów. Trzeba po prostu uważać, nie prowokować, mieć szacunek dla ludzi i ich kultur.
Czy któreś miejsca zapisały się w pamięci jako wyjątkowe?
Muszę przyznać, że największe wrażenie wywarła na mnie Antarktyda. To była totalna euforia! Gdy stanąłem na brzegu tego kontynentu, ujrzałem scenerię jak z bajki, te wszystkie góry lodowe, pingwiny, foki, wykąpałem się w lodowatym Oceanie Antarktycznym i napiłem się bimbru pędzonego przez ukraińskich naukowców na stacji badawczej „Vernandsky”. To było jak lot w kosmos…
Z takich bardziej dostępnych kierunków to postawiłbym na Namibię, niezwykle fotogeniczną, przepiękną w sensie krajobrazu i świata zwierzęcego. I ludzie są bardzo przyjemni, przyjaźni i pozytywni. Nowa Zelandia ma bajeczną scenerię, wykorzystywaną w wielu filmach: wysokie góry, wulkany, jeziora i rzeki z gorącą wodą pachnącą siarką, gejzery strzelające wprost pod nogami przechodniów na ulicach, tajemnicze jaskinie. Na Pacyfiku bardzo też polecam archipelag Palau, który wyrasta z morza na kształt niewysokich zielonych „grzybów”, a szczególnie jezioro na wyspie Eil Malk, gdzie pływałem z milionami… meduz. Islandia zaskoczyła mnie nie tylko surowym pięknem przyrody, przerażającymi cenami, ale i pogodą, bo leciałem w lutym i sądziłem, że będzie mróz, lód i śnieg, tymczasem tam przez tydzień lało i wiało.
Czy wśród zwiedzających krajów były takie, które rozczarowały? Mam na myśli, że spodziewał się Pan czegoś innego.
W ogóle wyznaję zasadę, że nie ma nieciekawych krajów. Na przykład wiele osób uważa Luksemburg za mało ciekawe miejsce, a dla mnie tydzień spędzony w nim to był najpiękniejszy czas. To idealne miejsce na kilkudniowy city break, bo kraj malutki i w czasie nawet krótkiego wyjazdu zwiedzić można prawie wszystko. A jest co zwiedzać! Stolica jest bardzo biznesowa, ale nie brakuje i przepięknych widoków, fotogenicznych budynków czy miejsc dla koneserów sztuki.
Pozostała część kraju natomiast zachwyca zielonymi krajobrazami, tarasami winnymi i… zamkami! Nigdzie indziej na tak małej powierzchni nie znajdzie się ich tak wielu.
Tak się zastanawiam nad tymi rozczarowującymi… To chyba będzie Mołdawia. Pojechaliśmy tam z bratem i jego żoną przed kilkunastoma laty i spędziliśmy tam dwa tygodnie. I muszę przyznać, że do dziś nie znalazłem odpowiedzi po co. Z całym szacunkiem dla tego kraju i ich mieszkańców, fajnych i przyjaznych ludzi, to nie było tam nic, co by mnie urzekło. To nie chodzi o biedę, bo ja widziałem wiele krajów biedniejszych od Mołdawii. Afryka, Azja, Ameryka Łacińska, nawet w Europie – taka Albania. Ale w kontekście przyrodniczym, historycznym Mołdawia nie ma zbyt wiele do zaproponowania – jedzie się całymi godzinami do jakiegoś punktu, a tam nie ma nic wartego obejrzenia.
Czytaj więcej: Kolokwia Warszawsko-Wileńskie: wykład „Mołdawia — między Wschodem i Zachodem, między pokojem i wojną”
To polećmy troszkę dalej. Azja czy Afryka? Co jest Panu bliższe?
Zwiedziłem kilka krajów w Azji. Byłem na Bliskim Wschodzie, byłem w kilku krajach Półwyspu Arabskiego, poza tym Sri Lanka, Tajlandia, Korea Południowa. Przyznam, że nie jestem wielkim fanem Azji, chociaż w rzeczywistości mieszkają w niej sympatyczni, pracowici ludzie, a ilość smakowitych owoców po prostu zapiera dech w piersiach. Ale to chyba nie jest moja estetyka, nie jestem jakoś mentalnie blisko wobec całej tej kultury buddyjsko-hinduskiej. Oczywiście, chciałbym jeszcze zobaczyć Indie, Chiny, Japonię, jednak zdecydowanie wolę Afrykę.
Afrykę – najbiedniejszy z kontynentów, po którym podróżowanie jest najdroższą przyjemnością?
Pomijając Afrykę Północną, typu Egipt, Tunezja, Maroko, to udanie się na południe już jest rzeczywiście finansowym wyzwaniem. Bo cała reszta kontynentu to są kraje bardzo skomplikowane, bardzo drogie w podróżowaniu, ale są warte wyzwania. Nie są dotknięte tą masową turystyką i przez to są bardzo autentyczne. Afrykę kocham dla dumnych i pięknych ludzi, dla niesamowicie jaskrawych kolorów, dla smaków, dla lwów, słoni, nosorożców, baobabów, ale też nienawidzę (gdy już tam jestem), bo podróżowanie po Afryce jest bardzo trudne, i logistycznie, i zdrowotnie. Tak więc Afryka to jest moja miłość trudna. No i ta przygnębiająca bieda…
Czy cała Afryka jest taka przerażająco i płaczliwie biedna? Bo taki mamy obraz gdzieś w podświadomości.
Ta bieda afrykańska nie jest wszechobecna, tak jakby nam mogło się wydawać. W Addis Abebie czy Dakarze ludzie mieszkają w wieżowcach, tak jak u nas, a może jeszcze wyższych i piękniejszych, a kilkadziesiąt kilometrów dalej spotyka się ludzi, którzy mieszkają w jaskiniach albo w szałasach z liści bananowca. Bez minimalnego komfortu życia. To rzeczywiście są kraje, gdzie to rozwarstwienie jest widoczne gołym okiem.
Zwiedził Pan Afrykę Zachodnią, Północną i Wschodnią. Czy wybierze się Pan dalej? Czy Pan o tym myśli?
Afryka to moja miłość, więc chciałbym tam wrócić. Obecnie pracuję nad wyprawą do Afryki Południowej, nad Wodospad Wiktorii. Zambia, Zimbabwe, Botswana. Nie lubię jednak mówić o nieodbytych podróżach, aby nie zapeszyć. W sumie jestem gotów jechać wszędzie, gdzie jeszcze nie byłem, a kilka takich miejsc jeszcze zostało.
[kółka]
Największe wrażenie wywarła na mnie Antarktyda. To była euforia! Na tym kontynencie ujrzałem scenerię jak z bajki.
Nie lubię mówić o nieodbytych podróżach. Jestem gotów jechać wszędzie, gdzie jeszcze nie byłem, kilka miejsc zostało.
Wywiad opublikowany w wydaniu magazynowym „Kuriera Wileńskiego” Nr 36 (104) 09-15/09/2023