O tym, jak jedno zaproszenie na próbę może zmienić bieg całego życia trzech pokoleń i jak wspólny taniec i śpiew przeradzają się w trwałe więzi – opowiadają w rozmowie trzy pokolenia tej samej rodziny, dla których „Wilia” stała się drugim domem.
Agnieszka Skinder: Na rozgrzewkę – pytanie proste, a jednak ważne: kto z Was był najdłużej w zespole „Wilia”?
Zofia Moroz (babcia): Ja byłam w „Wilii” przez 5 lat.
Wiesław Łapin (wnuk): A ja tańczyłem 15 lat.
Krystyna Łapin (córka): A ja już dwudziesty rok jestem z „Wilią”. Przyszłam do zespołu w 1984 r. i śpiewałam do 1992 r., aż do wyjazdu na staż do Polski. Potem wyszłam za mąż, urodziłam syna i całą uwagę poświęciłam rodzinie, ale… cały czas przychodziłam na koncerty i występy „Wilii”, choć już jako widz. W 2013 r., podczas Dni Stolicy na placu Kudirki, znów zobaczyłam „Wilię” na scenie. Wtedy grali mój ulubiony polonez Ogińskiego, ale… tylko tańczyli, bez śpiewu. Zapytałyśmy z koleżankami kierowniczkę dlaczego. „Brakuje altów”, odpowiedziała. Spojrzałyśmy na siebie i powiedziałyśmy: „Polonez trzeba ratować”. I tak wróciłam.
Wieśku, a jak zaczęła się twoja historia w „Wilii”? Babcia i mama namówiły?
Wiesław Łapin: Ta decyzja była moja. W 2001 r. chodziłem do szkolnego zespołu „Lśniące Kropelki”, a potem do zespołu tańca towarzyskiego „Kaprys” w Domu Kultury Polskiej. Gdy „Kaprys” na jakiś czas zawiesił działalność, w 2008 r., po kilku miesiącach zapytałem mamę o kontakt do kierownika „Wilii”. I tak w 2009 r. dołączyłem do grupy tanecznej.
Wygląda na to, że los chciał, abyś tu trafił. Tańczyłeś przez 15 lat, teraz śpiewasz w chórze. A w „Wilii” spotkałeś też swoją miłość, Martę. To był chyba najważniejszy moment w zespole, a może nawet w twoim życiu?
Wiesław Łapin: Pierwszy raz spotkaliśmy się z Martą w autokarze, w 2012 r., kiedy jechaliśmy na Kaziuki do Szczecina, Wrześni i Poznania. Wyjazdy na Kaziuki dla mnie zawsze były wyjątkowe, bo w tym czasie obchodzę swoje urodziny. To była świetna okazja, by integrować się z zespołem i wtedy… poznaliśmy się z Martą, zaprzyjaźniliśmy się, a dziś mamy córeczkę Emilkę, która ma już pięć lat.
Pani Zofio, a jak zaczęła się Pani przygoda z „Wilią”?
Zofia Moroz: Przyszłam do „Wilii” w 1960 r. Studiowałam w szkole pedagogicznej, a śpiewu i metodyki uczył nas śp. Wiktor Turowski. Pewnego dnia powiedział: „Dobrze śpiewacie, dziewczyny, chodźcie do »Wilii«”. I tak ja, i kilka koleżanek zaczęłyśmy uczęszczać. To była wielka przygoda, zawsze coś nowego. Pierwszym dużym wydarzeniem był wyjazd do Lwowa w 1963 r., kiedy cały wagon pociągu był dla „Wilii”. We Lwowie przyjęto nas serdecznie, daliśmy koncert w Teatrze Kultury im. Gagarina, a owacje były ogromne, pełne wzruszenia. Tak zaczęła się moja przygoda z „Wilią”. Potem były koncerty w Wilnie i na całej Wileńszczyźnie. To był piękny okres…

| Fot. archiwum prywatne
Co wtedy było dla Pani najważniejsze?
Zofia Moroz: Krzewienie polskości i patriotyzmu. Nie mogę powiedzieć, że tego mi brakowało, ale to było potrzebne dla duszy. Kiedy jechało się na próby do „Wilii”, serce się cieszyło.
Pani pracowała w polskiej szkole, więc miała Pani tę polskość na co dzień. Ale dla wielu osób, które pracowały w litewskim czy rosyjskim środowisku, przychodzenie do polskiego zespołu to była jedyna przestrzeń polskości. A Pani miała szczęście, że mogła ją pielęgnować także w pracy. Warto przypomnieć, że była Pani wyjątkowo zasłużona dla szkolnictwa polskiego – jak wspominał Zbigniew Balcewicz, to m.in. Pani, jako wicedyrektor szkoły nr 26, zakładała zespół „Pierwiosnki” oraz chodziła po domach, szukając dzieci do nowej polskiej szkoły w Nowej Wilejce.
Zofia Moroz: Wtedy zebrało się tylko trzynaścioro dzieci, a władze nie chciały otwierać polskich klas, bo to była nowa dzielnica Nowej Wilejki. Rodzice oddawali dzieci tam, gdzie było im bliżej, czyli do litewskiej szkoły. Ale Zbigniew Balcewicz zrobił bardzo dużo, by to zmienić. Pamiętam, jak wieczorem, 31 sierpnia, rodzice zadzwonili do mnie, że polskich klas nie otworzą, dyrektor litewskiej szkoły jakoś to załatwi. Zadzwoniłam wtedy do Balcewicza i powiedziałam o tym. On zdecydował, że sam na 1 września pójdzie do litewskiej szkoły, a nauczycielka, która miała tam iść, poszła do polskiej. Obecność Balcewicza zrobiła wrażenie, wszystko się udało, nawet dyrektor litewskiej szkoły pozdrowił dzieci i rodziców po polsku. Przygotowaliśmy prezenty dla dzieci i tak rozpoczęliśmy pierwszy rok szkolny.
I ta szkoła istnieje do dziś?
Zofia Moroz: Tak, to Žaliakalnio, czyli Szkoła Podstawowa i Przedszkole „Zielone Wzgórze”. Minęło 40 lat, a dziś mamy tam po dwie, trzy klasy polskie w każdym roczniku, jest też polskie przedszkole.

| Fot. archiwum prywatne
Jakie ma Pani najjaskrawsze wspomnienia z „Wilii”?
Zofia Moroz: Najmocniej w pamięci zostają koncerty – to, jak reaguje widz, jak chłonie muzykę i taniec, zostaje w człowieku na długo. Ale szczególnie zapamiętałam pewne nagranie do filmu, do którego zaproszono nas jako chór, by zaśpiewać piosenkę po rosyjsku. Działo się to w miejscu, gdzie dziś stoi hotel „Panorama”. Jeździliśmy wtedy nocą uliczką Gėlių na ciężarówce, na której zrobiono dla nas ławki, i śpiewaliśmy wyznaczoną piosenkę, zjeżdżając w dół i w górę ulicą.
Przyjechaliśmy o jedenastej wieczorem, a skończyliśmy dopiero o piątej rano. Było lato, ale noc była zimna, a my w białych bluzkach, z chusteczkami, śpiewaliśmy raz za razem, bo reżyser wciąż powtarzał, że trzeba jeszcze raz, i jeszcze raz… Śpiewaliśmy chyba dwadzieścia, może trzydzieści razy. Ostatecznie tego nagrania nie wykorzystano w filmie, ale zapłacono nam naprawdę dobrze – każdy uczestnik dostał osiem rubli, co wtedy było sporą sumą. Dla porównania – kiedy uczyłam się w szkole pedagogicznej, płaciłam osiem rubli za miesiąc za pokój u gospodyni, a tu za jedną noc zarobiłam tyle samo! Co więcej, każdego odwieziono do domu taksówką. Było zimno, ale wspomnienie tej nocy zostało ze mną na zawsze.
A jakie Ty, Krystyno, masz najjaskrawsze wspomnienia z „Wilii”?
Krystyna Łapin: Najbardziej pamiętam swój pierwszy koncert w 1984 r. Kto nauczył się programu w cztery miesiące, mógł od razu wystąpić w corocznym koncercie „W rytmie poloneza i mazura”. Do dziś cieszę się, że zespół pielęgnuje tę tradycję. Na początku koncertu graliśmy poloneza Ogińskiego – dla mnie to szczególny utwór, bo w dzieciństwie rodzice prosili mnie, żebym grała go na pianinie podczas rodzinnych spotkań. Gdy w „Wilii” przyszło mi go zaśpiewać z tańcem, głos mi się załamał z emocji, było mi trudno śpiewać, ale to przeżycie głęboko zapadło mi w serce.
Drugim niezapomnianym wydarzeniem był Światowy Festiwal Chórów Polonijnych w Koszalinie w 1988 r. „Wilia” była pierwszym zespołem z ZSRS, który mógł wziąć udział w tym festiwalu. Pamiętam moment, gdy podczas gali powitalnej wymieniano wszystkie zespoły, a kiedy padło „Wilia” – tysiące ludzi wstały i zaczęły bić brawo. Do dziś mam ciarki, gdy o tym opowiadam.
Wszyscy chcieli nas poznać. Zespoły z Niemiec i Kanady były zaskoczone, że tak młodzi ludzie z ZSRS mówią płynnie po polsku, znają polskie piosenki i obyczaje. Zaczynaliśmy śpiewać przy stołach piosenki wyniesione z naszych domów, a oni ze wzruszeniem powtarzali: „Dzięki wam poczuliśmy się jak w dzieciństwie”. Rozeszła się wieść, że z „Wilią” jest radośnie, że znamy wszystkie zwrotki piosenek, podczas gdy u nich pamiętano tylko refreny i pierwszą zwrotkę, a dzieci często już nie mówiły po polsku.
Nasze wieczory były wypełnione spotkaniami – czasami dzieliliśmy się na dwie grupy, aby odwiedzić wszystkich, którzy nas zapraszali. Przyjmowano nas z ogromną serdecznością, wszędzie czekały na nas stoły i śpiewy. Ostatniej nocy nikt nie spał, bo chcieliśmy jak najwięcej czasu spędzić razem. Rano wsiedliśmy do autokaru, zasnęliśmy od razu i obudziliśmy się dopiero na granicy po 14 godzinach jazdy. Kierowca śmiał się, że nigdy nie miał tak spokojnej grupy, bo nikt nie prosił o postój, wszyscy spali jak kamienie.
Niezwykłym przeżyciem była msza święta z udziałem Jana Pawła II w Szczecinie w 1989 r., podczas jego pielgrzymki. „Wilia” została zaproszona do udziału w oprawie muzycznej tego wydarzenia na stadionie, razem z polskimi chórami kościelnymi. Przyjechaliśmy dwa tygodnie wcześniej, by wspólnie ćwiczyć repertuar. Pamiętam, jak reżyser powiedział: „Śpiewacie bardzo dobrze, ale pamiętajcie, że chóry kościelne lubią zatrzymać się na każdej nutce, więc musimy zwolnić tempo”. To wydarzenie było nie tylko muzycznym, ale także duchowym przeżyciem, które na zawsze zostanie w mojej pamięci.
Wieśku, czy ty też masz swoje szczególne wspomnienia z „Wilii”?
Wiesław Łapin: Na pewno spotkanie z przyszłą żoną z dzisiejszej perspektywy jest na pierwszym miejscu. Ale jeśli myśleć o innych momentach, to jednym z najlepiej zapamiętanych jest mój pierwszy koncert, w którym tańczyłem. Miałem wtedy 15 lat, to były Dni Wilna, a koncert odbywał się na placu Kudirki.
Drugim bardzo wyrazistym wspomnieniem jest mój ostatni koncert z zespołem, który symbolicznie także zamknął pewien etap – to były Kaziuki w 2024 r.

| Fot. archiwum prywatne
A co jeszcze „Wilia” dała Ci w życiu, oprócz tego, że dzięki niej założyłeś rodzinę?
Wiesław Łapin: Powiem półżartem, że „Wilia” poukładała mi życie, które dzisiaj bardzo cenię. Gdyby nie nasz zespół, to ani tych przyjaźni, ani ochrzczonych dzieci, ani wspólnych zabaw, integracji, bycia świadkami na ślubach i asystentami na weselach przyjaciół zwyczajnie by nie było. Moje życie mogło się potoczyć w zupełnie innym kierunku.
To jest taki łańcuch wydarzeń – decyzja w swoim czasie babci, decyzja mamy i w końcu moja decyzja o dołączeniu do zespołu. Myślę, że każdy tancerz czy chórzysta może powiedzieć podobnie, że ta decyzja w pewnym sensie ukształtowała jego przyszłość.
Czuję się szczęściarzem, że udało mi się „wskoczyć do tego wagonu”. Moja grupa taneczna była już wcześniej zgraną paczką – koledzy tacy jak Mirek Marszewski, Adam Stankiewicz, bracia Rynkiewiczowie, partnerki do tańca i inni dołączyli w 2001 r. A ja dołączyłem dopiero w 2009 r., kiedy grupa była już zintegrowana i znała się bardzo dobrze. Na początku było trudno – trzeba było nauczyć się wszystkich tańców, złapać formę fizyczną, aby dorównać poziomowi grupy, nawet jeśli to była jeszcze grupa przygotowawcza.
Dziś ogromnie się cieszę, że wtedy się zdecydowałem, bo bez „Wilii” nie byłoby tych wszystkich wydarzeń, które mam teraz w swoim życiu, a które są dla mnie bardzo ważne. Wspólne koncerty, próby, wyjazdy, emocje, koloryt życia, który daje uczestnictwo w zespole – to wszystko sprawiło, że moje życie jest barwne.
Każdy koncert i każde wspomnienie są unikatowe, ale szczególnie zapadły mi w pamięć wyjazdy kaziukowe – mają w sobie coś niezwykłego. Czuć sentyment nie tylko swój, ale też ludzi, którzy tam przychodzą, często starszych, którzy tęsknią i pamiętają o Wileńszczyźnie, bo wielu z nich ma tutaj swoje korzenie.
Osobne emocje wiążą się z koncertami jubileuszowymi – one naprawdę dają do myślenia. To potęga tradycji, najstarszy zespół, 55-lecie, 60-lecie… Mieliśmy też koncert na 65+1 lat w czasie covidowym, nagrywany w specyficznych warunkach, gdy niektóre tańce musieliśmy tańczyć kilka razy. To wszystko było wyjątkowe.
Na osobną opowieść zasługują wyjazdy do Rzeszowa na Światowe Festiwale Zespołów Polonijnych. To są inne, niezwykle intensywne emocje. Podobne do tych, które moja mama przeżywała kiedyś w Koszalinie na Festiwalu Chórów, choć czasy były inne. My też mogliśmy tego doświadczyć i poczuć, jak to jest, kiedy integracja i wspólna pasja stają się ważną częścią życia.
Wieśku, nie wiem, czy wiesz, ale pani Marzena Suchocka, nasza choreografka, zawsze mówi o Tobie z ogromnym uznaniem. W prywatnych rozmowach często powtarza, że jesteś tancerzem, na którym zawsze można polegać, który nigdy nie zawodzi. Dlatego dawała Ci dość trudne partie solowe – bo jesteś silny fizycznie i zawsze potrafiłeś unieść partnerkę, prowadzić pewnie, odpowiedzialnie. Partnerki również mówiły, że z Tobą tańczy się po prostu dobrze, bo potrafisz wziąć na siebie ciężar prowadzenia. I teraz, po 15 latach tańczenia, przyszedłeś do chóru. Jak się czujesz w śpiewaniu?
Wiesław Łapin: Z trudem, ale przyszła ta decyzja – kaziukowy wyjazd do Poznania był moim ostatnim koncertem tanecznym. To zaczęło się trochę w formie żartu, kiedy rozmawiałem z kolegami tancerzami, chórzystami, z mamą i z żoną: „No to co, jak już nie tańczysz, to może do chóru przyjdź?”. I tak pół żartem, pół serio porozmawiałem z kierowniczką Renatą Brasel, czy byłaby taka możliwość. Oczywiście Renata od razu powiedziała, że drzwi są zawsze otwarte. I tak, po pół roku, w sierpniu 2024 r., przyszedłem na swoją pierwszą próbę chóru Wilii.
I jak Ci się śpiewa?
Wiesław Łapin: Chórmistrz mówi, że idzie mi całkiem dobrze [śmiech].
Pani Zofio, co Pani czuje, widząc na scenie „Wilii” swoją córkę i wnuka?
Zofia Moroz: Wielką radość i satysfakcję z tego wszystkiego.
Czuje Pani, że to także Pani mała cegiełka w tej historii?
Zofia Moroz: Nie wiem, czy to duży wkład, raczej maleńki, ale naprawdę ogromnie się cieszę, że mogę ich oboje zobaczyć na scenie.
Bardzo ważnym tematem w Wilii są przyjaźnie, które rodzą się w zespole i trwają całymi pokoleniami. Chrzest, wesela, wspólne świętowanie – wszystko to pokazuje, że „Wilia” to coś znacznie więcej niż tylko próby i koncerty. Pani Zofio, od Pani wszystko się zaczęło…
Zofia Moroz: Jeszcze w szkole pedagogicznej trzymałam się z koleżankami, m.in. z mamą Eli Jurgielewicz – Janiną, która była solistką w „Wilii”, oraz z panią Reginą Grydź, mamą Marzeny i Danuty Grydź, które też były w „Wilii”, a teraz prowadzą „Sto Uśmiechów”. Przyszłyśmy razem do „Wilii” jako taka grupka przyjaciółek. To były bardzo miłe i radosne czasy.
I zobaczcie, kolejne pokolenia nadal są w „Wilii” i wciąż się przyjaźnią. Ela, jej córka Ewa, jej mąż Mirek Marszewski… Chrzest, przyjaźnie, wspólne życie – to trwa. Krysiu, jak Ty to odbierasz z osobistej perspektywy?
Krystyna Łapin: Dzięki „Wilii” zyskałam wiele przyjaźni i poznałam wspaniałych ludzi. Rodzice przekazali mi to środowisko – mama kolegowała się z mamą Eli, więc od dzieciństwa spędzałyśmy razem czas, dorastałyśmy obok siebie. Potem nasze drogi się rozeszły, ja wcześniej przyszłam do „Wilii”, a kiedy już skończyłam, Ela zaczęła tu przychodzić, przyprowadzała swoją córeczkę na próby taneczne, aż w końcu sama zaczęła śpiewać.
Tu spotkałam swoje serdeczne przyjaciółki: Renatę Brasel, Lucynę Wołkową, Anię Morozową. Były druhnami na moim weselu, potem chrzciłyśmy nawzajem swoje dzieci – Ela jest chrzestną Wieśka, Ewa, córka Eli, jest chrzestną mojej wnuczki Emilki. Te więzi są wyjątkowe, bo takich przyjaźni nie zdobywa się w pracy czy na studiach. Studiowałam w środowisku litewskim, traktując to jako działalność zawodową. Tam były poprawne relacje, ale prawdziwe, głębokie przyjaźnie przyszły do mnie właśnie z „Wilii”.
Chciałyśmy, aby nasze dzieci dorastały w polskim środowisku, by miały przyjaciół w tej samej kulturze, i to się udało. Praktycznie przez całe życie idziemy razem – pomagamy sobie, wspieramy się w trudnych chwilach i cieszymy się wspólnie z radosnych momentów.
Zawodowo realizujecie się wszyscy: Ty i Wiesiek – wykładowcy Uniwersytetu Wileńskiego, Pani Zofia – wicedyrektor szkoły. Jak udaje się Wam to godzić z funkcjonowaniem w zespole?
Krystyna Łapin: W moim przypadku jest to dobra synergia. Życie zawodowe w informatyce i inżynierii jest bardzo uporządkowane, wymaga dokładności, bo od jakości pracy naszych studentów będzie zależało to, jak działać będą systemy, z których wszyscy korzystamy. Wykładanie i praca ze studentami to odpowiedzialność – jeśli ktoś nie będzie przygotowany, to w przyszłości może to skutkować awariami systemów, które mają wpływ na życie każdego z nas.
A „Wilia”? Uwielbiam próby, bo one są dla mnie oderwaniem się od uporządkowanego, technicznego świata. Wchodzę wtedy do innego świata – pełnego emocji, spontaniczności i twórczości. Lubię zmieniać środowiska, dlatego śpiewam również w chórze kościelnym w parafii Matki Bożej Pokoju w Nowej Wilejce, bo to daje mi kontakt z ludźmi o różnych mentalnościach.
„Wilia” to dla mnie odpoczynek i przestrzeń wolności – wchodzisz w świat muzyki i tańca, w którym możesz się wyrazić i tworzyć, a nie tylko układać wszystko w tabelki. Dzięki temu życie jest pełniejsze – stoi się na dwóch nogach: jednej systematycznej, drugiej emocjonalnej. I to jest wielkie bogactwo.
A jak Ty, Wieśku, dajesz radę? Wykładasz na uniwersytecie, masz małą córeczkę, pracujesz w korporacji jako programista… I jeszcze „Wilia”?
Wiesław Łapin: Czas prób w „Wilii” bardzo mi odpowiada. W dzień mam pracę główną i wykłady, a wieczorami – próby. Zazwyczaj udaje się tak ułożyć grafik, że zajęcia uniwersyteckie nie kolidują z czasem prób, bo wykłady i ćwiczenia mają inny harmonogram. No i dzielimy się z Martą obowiązkami: raz ona idzie na próbę, raz ja. Czasem córeczkę udaje się zostawić u dziadków, więc to jest kwestia współpracy w rodzinie. Dzięki temu da się wszystko pogodzić, choć czasem to wymaga dobrej logistyki.

| Fot. archiwum prywatne
Krystyno, czym różniła się „Wilia” lat 80. od dzisiejszej?
Krystyna Łapin: W swoim sednie – niczym. Kiedyś, tak jak i teraz, największą radością było samo bycie razem, wspólne próby, rozmowy. Zmieniły się jednak formy obcowania, ale duch „Wilii” pozostał ten sam.
Co mi się bardzo podoba w obecnej „Wilii”, to nasza młodzież – jest wspaniała. Kiedy patrzę na ich stosunek do starszego pokolenia, widzę, jak bardzo to jest wartościowe. „Wilia” zawsze była zespołem wielopokoleniowym. W latach 80. i 90. trzon zespołu stanowiły osoby w wieku 30–40 lat, było też sporo osób starszych, a młodzieży mniej. Teraz jest odwrotnie – trzonem jest młodzież szkolna i studencka, a starszych osób w zespole jest mniej: Jurek Łukaszewicz, Agnieszka Skinder, Małgorzata Nausewicz, Krystyna Malinowska.
Jedną z moich osobistych misji jest to, aby „Wilia” nadal była zespołem również dla dorosłych, a nie tylko dla młodzieży, bo taka była jej tradycja i to jest jej siłą. I cieszę się, że mimo różnicy pokoleń nie ma między nami konfliktów – każdy robi to, co kocha i potrafi.
Młodzież świetnie działa w mediach społecznościowych i promuje „Wilię” swoimi kanałami, a ja zajmuję się stroną internetową wilia.lt – to bardziej konserwatywna forma, ale ważna. Zapraszam wszystkich do odwiedzania strony, szczególnie zakładki „Kronika Wilii”, gdzie staram się zebrać całe archiwum zespołu. Jeśli macie jakieś materiały, zdjęcia, nagrania, proszę – prześlijcie je, aby wzbogacić kronikę. Chciałabym, aby była jak najpełniejsza, bo to historia nas wszystkich.
Pani Zofio, jak Pani patrzy na „Wilię” z perspektywy lat?
Zofia Moroz: „Wilia” była ogromnym wsparciem, gdy zakładaliśmy zespół „Pierwiosnki”. Kierownika chóru znaleźć było dość łatwo, był także nauczycielem muzyki w szkole, ale największy problem był z choreografią, więc choreografami i ludźmi z doświadczeniem również pracy organizacyjnej stali się wiliowcy – Władysław Jarmołowicz, potem pomagał Tadeusz Wojtkiewicz, pani Helena Rodkiewicz, pani Teresa Andruszkiewicz. Dzięki nim „Pierwiosnki” mogły zaistnieć i się rozwijać.
Ale tak naprawdę gdyby nie „Wilia”, to nie byłoby nie tylko „Pierwiosnków”, lecz także „Wilenki”, i „Świtezianki” i wielu innych zespołów. „Wilija, naszych strumieni rodzica”… Dziękuję za rozmowę.
Czytaj więcej: Korzenie „Wilii”. Wspomnienia tych, którzy byli pierwsi
Wywiad opublikowany w wydaniu magazynowym dziennika „Kurier Wileński” Nr 29 (81) 19-25/07/2025