Zacznijmy od podstaw. Pomoc w nauce nie powinna polegać na tym, że ktoś „załatwia temat” za dziecko. Nie chodzi o to, by praca domowa była bezbłędna ani żeby dziecko wypadało dobrze w statystykach szkoły. Chodzi o to, żeby naprawdę się czegoś nauczyło. A żeby się nauczyło, musi zmierzyć się z wysiłkiem intelektualnym, z błędem, z niewiedzą – i mieć przestrzeń, by z tego wyjść z pomocą dorosłego, ale nie jego rękami.
Jest taka teoria pedagogiczna, z której korzystam od lat – strefa najbliższego rozwoju Lwa Wygotskiego. Według niej dziecko najlepiej się uczy wtedy, gdy wykonuje zadanie na granicy swoich możliwości, przy minimalnym, ale celowym wsparciu dorosłego lub rówieśnika. To nie musi być wykład, gotowe rozwiązanie ani wskazanie błędu. Czasem wystarczy dobrze postawione pytanie, krótka podpowiedź, zachęta do spróbowania jeszcze raz.
Codzienne przykłady z pracy
Pracując w szkole jako pedagog specjalny, obserwowałam wiele sytuacji, w których zarówno dzieci, jak i dorośli uczyli się tej delikatnej sztuki pomagania.
Jedna z moich uczennic, mająca orzeczenie z poradni pedagogiczno-psychologicznej, w klasie szóstej miała napisać wypracowanie o swoim ulubionym miejscu. Przyszła do mnie z pustą kartką i oczami pełnymi obaw: „Nie wiem, co napisać”. Zamiast podać jej gotowe zdania, zapytałam: „A gdzie czujesz się najlepiej? Co tam widzisz, słyszysz, czujesz?”. I po chwili ruszyła lawina wspomnień. To wystarczyło, by zbudować plan opisu. Potem sama napisała wersję roboczą. Moim zadaniem było tylko pomóc jej zobaczyć, gdzie warto coś dopisać, gdzie brakuje przejścia między zdaniami. Wypracowanie było jej – z drobnym wsparciem tam, gdzie naprawdę potrzebowała.
Inna sytuacja dotyczyła chłopca z klasy piątej, który zmagał się z dyskalkulią. Otrzymał z matematyki do domu zadanie: obliczyć pole prostokąta. Jego mama, pełna troski i chęci pomocy, odruchowo zaczęła mu podpowiadać wzór, a nawet sama sięgnęła po ołówek, by narysować figurę za syna. W rozmowie z nią zaproponowałam inne podejście: „Niech sam spróbuje narysować prostokąt i podzielić go na mniejsze fragmenty. Zadaj mu pytanie – czy zna różne sposoby dzielenia prostokąta na prostsze figury?”.
Z pozoru drobna zmiana metody przyniosła zaskakująco dobre rezultaty. Po kilku próbach chłopiec nie tylko zrozumiał sens zadania, ale też znalazł własne rozwiązanie. A co najważniejsze, był z siebie szczerze dumny. Nie dlatego, że wszystko zrobił idealnie, ale dlatego, że nikt nie zrobił tego za niego. Dostał nie gotową odpowiedź, lecz szansę, by samodzielnie dojść do rozwiązania we własnym tempie, z dyskretnym wsparciem obok.
Pomoc to nie korekta, tylko towarzyszenie
Wielu z nas jako rodzice i nauczyciele mamy dobrą wolę, ale często błędnie zakładamy, że dziecko powinno od razu zrobić wszystko dobrze. Stąd pojawia się presja na „ładną pracę domową”. Ale czy to naprawdę rozwija ucznia? W moim przekonaniu – nie.
Dlatego proponuję myśleć o pomocy raczej jak o towarzyszeniu w procesie. Pomoc powinna dawać poczucie bezpieczeństwa, ale nie zdejmować z dziecka odpowiedzialności za zadanie. Przed każdą pomocą warto zadać sobie pytania: czy dziecko już próbowało samodzielnie, z czym konkretnie ma trudność, jak mogę pomóc tylko tyle, ile trzeba – ani mniej, ani więcej? To może być jedno z takich pytań: co już wiesz, jak możesz to sprawdzić, jaką inną drogą możesz spróbować? Albo zachęta: „Pokaż mi, jak ty byś to zrobił/zrobiła?”.
W szkołach polskich na Litwie dzieci często funkcjonują między dwoma językami, polskim i litewskim, a często również między trzema językami. To ogromne bogactwo, ale też wyzwanie. Czasami dzieci lepiej rozumieją polecenia w jednym języku, innym razem gubią się w terminologii, zwłaszcza w przedmiotach ścisłych. W takich sytuacjach pomoc językowa jest nieodzowna – nie chodzi o tłumaczenie całego zadania, ale o wyjaśnienie kluczowych pojęć, pokazanie wzoru, porównanie przykładów.
Zdarza się też, że materiały, z którymi dzieci pracują, nie są w pełni dostosowane do ich poziomu językowego. To wcale nie znaczy, że nie są w stanie ich zrozumieć – po prostu potrzebują więcej czasu, prostszych pytań, dobrego wprowadzenia. I to właśnie możemy im dostarczyć: poprzez rozmowę, naprowadzenie, szukanie przykładów z życia. Nie chodzi o to, by ułatwiać, ale by tworzyć warunki do zrozumienia.
Pomoc nie kończy się na szkole
Nauczyciel nie ma szans na skuteczne wspieranie dziecka, jeśli to, co się dzieje w domu, jest zupełnie oderwane od tego, co proponuje szkoła. I odwrotnie – rodzicowi trudno pomóc dziecku, jeśli nie wie, jakie są oczekiwania nauczyciela i czego dziecko już się nauczyło. Dlatego w pracy nauczyciela ogromną wagę ma współpraca z rodzicami. Nie chodzi o codzienne raportowanie, ale o budowanie wspólnego języka i podejścia. Dać rodzicom narzędzia: arkusze z pytaniami pomocniczymi, wskazówki, jak sprawdzać, czy dziecko rozumie polecenie, propozycje refleksji po odrobionym zadaniu. Zadaniem nauczyciela jest nauczyć dzieci, aby pytały siebie: „czy rozumiem, co mam zrobić”, „co już wiem”, „gdzie mogę zajrzeć po pomoc”.
Rodzice często pytają: „Czy mam sprawdzać każdą pracę domową?” – odpowiadam: nie musisz być korektorem. Bądź partnerem. Zadawaj pytania. Wierz, że twoje dziecko potrafi dojść do rozwiązania. Pomóż mu, kiedy naprawdę potrzebuje, ale nie wyręczaj z przyzwyczajenia.
Pomoc, która naprawdę rozwija, nie jest krzykliwa ani spektakularna. To często ciche, uważne towarzyszenie, obecność, która daje dziecku siłę, by próbować dalej. Dzieci, które uczą się poprzez pomoc „z głową”, stają się bardziej wytrwałe, kreatywne i odpowiedzialne. Wiedzą, że mogą liczyć na dorosłych, ale też wiedzą, że mają w sobie zasoby, by poradzić sobie samodzielnie.
I o to właśnie w edukacji chodzi – nie o idealnie wykonane zadanie, ale o dziecko, które się rozwija, myśli, próbuje i nie boi się błędu. Bo wie, że ma obok siebie dorosłego, który nie zrobi wszystkiego za nie, ale zawsze poda rękę, kiedy będzie trzeba.
Artykuł opublikowany w wydaniu magazynowym dziennika „Kurier Wileński” Nr 41 (116) 11-17/10/2025
