Czasy, kiedy to Wilno bardzo poważnie przymierzało się do rozszerzenia komunikacji miejskiej o nowe środki lokomocji takie jak tramwaj czy metro należą już do wspomnień. Ba, co tam mówić o metrze — padały nawet pomysły, aby w stolicy przerzucić kolejkę linową z dworca do Santoryszek. Były to bardzo rewelacyjne pomysły, ale na nich się i skończyło.
Dzisiaj sytuacja, jeżeli chodzi o komunikację miejską, jest taka, że stać się może, iż Gród Giedyminowy zostanie bez podstawowych pojazdów — to znaczy bez trolejbusów i autobusów. A jeżeli i pozostaną, to oczekiwać na nie trzeba będzie jak na słońce jesienią.
Już są ku temu przesłanki. Na przystankach coraz więcej oczekujących, którzy na próżno studiują rozkład jazdy — na papierze jest jedno, a w rzeczywistości trolejbusy i autobusy kursują już mocno w kratkę.
Natomiast w samorządzie bardzo poważnie rozważana jest kwestia połączenia dwóch zajezdni. Trudno powiedzieć, jakie są tego kalkulacje, bo z mariażu dwóch ubogich (to znaczy zadłużonych przedsiębiorstw) bogaty związek się nie narodzi. Niektórzy przebąkują, że tu chodzi o to, by doprowadzić do całkowitej ruiny te dwa przedsiębiorstwa transportowe, a potem sprywatyzować za przysłowiowego lita, jak to było na początku „prychwatyzacji”.
Słowem, słuchy chodzą, i to niedobre. Widocznie to one i były przyczyną, że z pracy zrezygnowali dwaj wieloletni dyrektorzy zajezdni autobusowej i trolejbusowej. Prawdopodobnie byli nie z tej opcji politycznej. Polityka i tu wchodzi w grę. A dla wilnianina pozostaje wyjście — środek poruszania się — to własne nogi. O ile też nie zawiodą.