Obchodom 50–lecia Polskiego Studia Teatralnego w Wilnie towarzyszą jubileusze jego artystów. Jolanta Szałkowska z wykształcenia pedagog, nauczycielka biologii w Szkole Średniej im. Józefa Ignacego Kraszewskiego, świętuje swoje dziesięciolecie działalności artystycznej w zespole.
W „Rozrzuconej kartotece” Tadeusza Różewicza, która została wystawiona przed dwoma tygodniami na scenie Domu Kultury Polskiej w Wilnie, pani Jolanta wystąpiła po raz pierwszy po dłuższej przerwie, co — jak mówi — było naprawdę niełatwo. Obecnie jest na urlopie macierzyńskim.
— W czasie przerw przychodziłam odwiedzić swój zgrany zespół raz w czasie urlopu macierzyńskiego, a raz w czasie pisania pracy magisterskiej. Wówczas pomagałam przy układaniu scenariuszy, w dobieraniu wierszy na wieczorki poetyckie. Nie raz myślałam, że już tak zostanę na uboczu. Jednak ta potrzeba czegoś większego była silniejsza! Czuję, że zawsze jestem głodna sztuki. W szczególności teraz. Na wszystko patrzę jeszcze bardziej krytycznie. I sądzę, że człowiek musi lubić teatr, szalenie lubić! Powinien oddać się mu całkowicie — zwierza się pani Jolanta, która jest bardzo wdzięczna swoim najbliższym, a przede wszystkim mamie i mężowi, którzy z córeczką zostają na te kilka godzin.
Jolanta Szałkowska jest przekonana, że najtrudniej jest właśnie tym osobom, które z nimi mieszkają, a nie tym, którzy przychodzą na próby. Jak przekonuje, to właśnie dla nich trzeba dać medale za wytrzymałość i dzielność. „My tu przychodzimy i tym żyjemy. My to przeżywamy. I potem to oddajemy naszym widzom”.
Tęsknota pani Jolanty za teatrem była tak ogromna, że jak wspomina, zaczęła robić te rzeczy, których wcześniej nie robiła, które zarzuciła, a mianowicie, wróciła do malarstwa, pisania wierszy, zajęła się grafiką. Dzisiaj młoda mama, która już swoją córeczkę nauczyła kłaniać się jak na scenie, na próbę idzie z radością, patrząc na dachy, w niebo, a nie jak większość ludzi — patrząc sobie pod nogi. Obecnie każdą próbę, każde wyjście na scenę bardzo sobie ceni, jak mówi, przyjście na próbę dodaje jej energii na cały tydzień.
— Podejrzewam, że memu mężowi jest trudniej niż mnie, że ta męska istota podpowiada mu, iż kobieta musi być w domu…Jednak potrafi się do mnie dostosować. Ostatecznie rozumie, że to moja część życia, bez której nie da się żyć. Widzi przecież, jaka szczęśliwa wracam do domu z tych prób. Szanuję go za to, za jego tolerancyjność, gdyż nie każdy mężczyzna zgodzi się, aby kobieta gdzieś sobie poszła, na jakieś próby, a tym bardziej, teraz kiedy jest mały dzidziuś, jeszcze musi siedzieć i pilnować — grać mamę i tatę. Cieszę się, że dogadujemy się — kontynuuje Jolanta Szałkowska, którą również mama wspiera, ponieważ widzi w oczach córki błysk szczęścia.
Mąż pani Jolanty nie tylko rozumie swoją żonę i przychodzi obejrzeć kolejny spektakl, ale też wspiera i pomaga. Potrafi także każdy występ swojej wybranki osądzić krytycznym wzrokiem.
— W domu czasami „próbujemy” z tekstami. Wtedy mąż nie raz chce mnie poprawić, no i w ten sposób powstaje gorąca dyskusja: „Ale ja lepiej to widzę, też w tym maczałem palce! Przecież grałem i wiem, co i jak”. Jednak ja ostatecznie robię tak, jak to czuję — z uśmiechem na twarzy opowiada młoda żona.
Z Polskim Studium Teatralnym w Wilnie Jolanta Szałkowska związana jest już od 10 lat. Przyszła do niego będąc jeszcze maturzystką byłej „10–tki”, obecnie szkoły średniej im. Antoniego Wiwulskiego.
— Do teatru pani Kiejzik sprowadził mnie pan Marek Kubiak, do którego należał sam. W szkole również miał swoje kółko dramatyczne. Jedną ze sztuk, które z nim zagraliśmy, to był Teatrzyk „Zielonej Gęsi”, sztuka dość ambitna, jak na poziom szkolny — wspomina Jolanta Szałkowska.
— Wiadomo, okres nie najlepszy, ponieważ matura na nosie, brak czasu… Jak dziś pamiętam słowa pani Lili: „Kto chce, ten zawsze czas znajdzie. Ważne jest, jak bardzo człowiekowi na tym zależy” — do wspomnień sprzed lat sięga pani Szałkowska.
Swoją działalność w teatrze pani Jolanta dzieli na dwie części. Jako pierwszą wyróżnia sprawy organizacyjne, a mianowicie prace przygotowawcze do wieczorków poetycko–muzycznych, a także zabaw okolicznościowych, tzn., przygotowywanie i opracowywanie scenariuszy i wierszy. Jako drugą — aktorstwo, któremu się poświęca całkowicie.
— Nie wiem, dlaczego, może z powodu mego wyglądu, a może charakteru, zawsze trafiały mi się role matki, różne twarze matki… Wszystkie te role mają coś w sobie. Jednak najbardziej została mi w pamięci matka Witkacego z „Małego dworku”. Ona jest taka inna niż reszta postaci, które dotąd zagrałam. Pomimo że na pierwszy rzut oka wydawałoby się, że matka jest postacią negatywną, która zabija swoje dzieci, jednak sens, który autor chciał przekazać przez tą postać, jest o wiele głębszy. Za każdym razem tę sztukę odbieram na nowo. I mogę odważnie stwierdzić, że kocham tę matkę. Ta sztuka jest wspaniała! Ona mnie „zaczepiła, i tak trzyma” — z podnieceniem o roli matki opowiada również młoda matka, która dzisiaj tę rolę odbiera zupełnie inaczej, jeszcze bardziej poważnie, jeszcze bardziej czule i z oddaniem niż dotąd.
Jolanta Szałkowska chciałaby siebie wypróbować w wielu rolach, postaciach. Zwierzyła się, co prawda, nam, jak to określiła „nieprzyziemnego” marzenia, że chciałaby bardzo zagrać postać Konrada z „Dziadów”:
— Często mówiąc do pani Lili, żartowałam: „Ja tak żałuję, że chociażby przez chwilę nie jestem mężczyzną”. Jest tak, ponieważ zachwycam się postacią Konrada. Później jednak obydwie dochodzimy do wniosku, że mężczyzna może zagrać kobietę, ale nie odwrotnie. A już, jeśli coś bardziej przyziemnego… nawet się nie zastanawiałam. Musi to być na pewno sztuka, która powinna mnie zauroczyć, ponieważ, jestem przekonana, że sztuka, w której miałabym zagrać, to musi być coś, co człowieka „zaczepi” i nie odpuści. Nawet po kilku latach, gdy wracamy do sztuki, a ona wciąż nas trzyma — opowiada pani Jolanta.
Ostatnio Polskie Studio Teatralne właśnie odnowiło swoją sztukę sprzed dziesięciu lat — „Kartotekę rozrzuconą”. I jak mówi nasza bohaterka, odbiera wszystko na nowo, możliwe z czasem to przychodzi, „z doświadczeniem życiowym, a to daje, że każde słowo rozumiesz inaczej, każdy ruch, każdy gest na nowo, wszystko nabiera nowego sensu”.
W przekonaniu pani Szałkowskiej, spektakl nie da się oglądać raz. Widz za każdym razem odnosi inne wrażenie po obejrzeniu sztuki, ona zawsze nasuwa refleksję. I to jest — jak mówi — najważniejsze.
— Człowiek nie to, że po obejrzeniu przedstawienia nabiera skrzydeł, ale musi oddzielić się od tej szarej codzienności, która nas pogrąża. Musi nabrać się energii, witalności i werwy. W końcu sztuka musi tak na niego zadziałać, że człowiek będzie się zastanawiał. Co i jak, a nie myślał o jakimś żelazku — mówi pani Jolanta. Jej zdaniem, to właśnie aktor ma pracować nad widzem, nad tym, żeby sprowadzić go na widownię, żeby widz chciał wracać i oglądać. To aktor musi siebie oddać, czuć i przeżywać całkowicie swoją rolę.
Pani Jolanta powołuje się na Witkacego, który zakłada, że aktor ma cierpieć, tak jak w życiu, ma ciężko pracować. Dla niej teatr, to dobra szkoła bycia człowiekiem, nauka odczuwania i przeżywania każdego dnia, codzienności.