
Rozmowa z merem rejonu solecznickiego, prezesem Solecznickiego Oddziału Rejonowego ZPL, zwycięzcą XIII plebiscytu Czytelników „Kuriera Wileńskiego” — „Polak Roku 2010”.
Jaka droga prowadziła Pana do tytułu „Polak Roku 2010”?
Bardzo typowa dla polskiej inteligencji powojennej, która tu na Wileńszczyźnie się odrodziła. Pochodzę z rejonu solecznickiego, parafii Butrymańskiej, a moją wsią rodzinną są Janczuny.
W rodzinie była trójka dzieci, z której jestem najmłodszy. Rodzice całe życie pracowali bardzo ciężko, jak chyba wszyscy w tym okresie w kołchozie, czyli każda praca na roli, fermie, dla nich nie była obca. Im to najwięcej zawdzięczam, gdyż najważniejsze wartości, jakie nam — dzieciom przekazali — to pracowitość, poświęcenie. To oni przy tak trudnym dniu codziennym znaleźli czas na przekazanie rzeczy najważniejszych: wiary, patriotyzmu, zachowaniu i utrwaleniu własnej tożsamości.
A kiedy mówimy o polskości, na myśl przychodzą lata siedemdziesiąte, lata masowego zakładania szkół rosyjskich na naszym terenie. Pamiętam, jak i do naszego domu przyjeżdżali urzędnicy, agitowali, aby rodzice oddali nas do tych szkół. Siostra wtedy miała iść do klasy dziewiątej, ja natomiast tylko rozpoczynałem naukę. Ale rodzice byli stanowczy — szkoła ma być tylko polska. A przecież to była też odwaga z ich strony, narażenie się władzy.
Po ukończeniu szkoły była polonistyka.
Praktycznie tak, ale ucząc się w szkole wcale nie myślałem, że wybiorę ten kierunek studiów. Pamiętam, jak moja wspaniała nauczycielka Janina Sakson zapytała: „Na pewno pójdziesz na polonistykę?”
Wtedy odparłem: „Nie, marzę o historii”. Wybrałem się do Leningradu na ten kierunek, ale nawet nie zaniosłem dokumentów do uczelni, bo po kilku dniach pobytu w tym mieście zrozumiałem — owszem, piękne tu, ale takie to mi obce. Chcę być wśród swoich. Wróciłem do domu i wstąpiłem na polonistykę do Wileńskiego Uniwersytetu Pedagogicznego.
Nigdy nie żałowałem tej decyzji, wręcz odwrotnie. Polonistyka dla mnie dała nie tylko dyplom wyższej uczelni, ale przede wszystkim wiedzę i dumę z tego tak bogatego dorobku rodzinnego w dziedzinie literatury, językoznawstwa a tym samym naszej historii.
Przeskoczmy z lat studenckich do dnia dzisiejszego. Co to znaczy Polakowi kierować rejonem na Litwie zamieszkiwanym w większości przez Polaków?

Sądzę, że to bardzo dobre zjawisko, bo któż lepiej zrozumie problemy, zagadnienia ludzi zamieszkujących te tereny, jak nie ten, kto sam się stąd wywodzi. Rzeczywiście Polacy stanowią u nas większość, czyli 80 procent. Ale obok nas żyją i pracują ludzie innych narodowości. Tak było od wieków. Jesteśmy na własnej ziemi, a kiedy o tym mówię, przypominam okres, kiedy to ludzie te ziemie odzyskiwali. Właśnie wtedy każdy z nas, pretendentów, poznał i przypomniał jeszcze raz historię swej ziemi, na której pracowali nasi przodkowie. Bardzo ciężko pracowali — przy wyrębie lasów, karczowaniu pni, a potem szykowali ziemię pod uprawę. Dlatego ludzie tak mocno są przywiązani do swych skrawków, bo wiedzą, ile potu, trudu włożyli tu ich ojcowie.
Jak sam Pan ocenia swą pracę jako mera właśnie na ojczystym gruncie?
Jako wielki zaszczyt, że to ja razem ze wszystkimi wspólnie mogę coś zrobić, zbudować, udoskonalić. Traktuję to stanowisko jako zaszczytną misję, którą mnie moi ziomkowie powierzyli.
Pięknie to Pan ujął, ale przecież na co dzień są problemy i jeszcze raz problemy. Jaki Pana zdaniem problem jest najtrudniejszy w rejonie na dzień dzisiejszy?
Niewątpliwie — bezrobocie. Jest to problem nie tylko naszego rejonu, ale całej Litwy. Bo jak człowiek nie ma pracy, to nie ma bezpieczeństwa, nie ma pewności nie tylko co do swego życia, ale też życia całej rodziny.
Nasze możliwości jako samorządu w tej dziedzinie są bardzo minimalne, staramy się robić co możliwe — przynajmniej jeśli chodzi o prace dorywcze, sezonowe. Ale mówiąc o tym, jak też innych problemach przekonałem się, że jakże ważne jest po prostu człowieka wysłuchać, dodać mu otuchy, wiary. Wysłuchać człowieka — to nasz obowiązek.
Jest Pan już trzecim człowiekiem z rejonu solecznickiego, który zdobywa ten tytuł w tak prestiżowym plebiscycie Czytelników. Czy wasi ludzie są tak aktywni?
Tak bym też to tłumaczył aktywnością oraz lokalnym patriotyzmem. Jest to bardzo zdrowe zjawisko, gdyż kiedy zwycięża przedstawiciel twego rejonu, to jest to jakby i ocena działalności wszystkich, którzy tu mieszkają.
Oczywiście, jestem wdzięczny wszystkim, którzy oddali głosy na moją kandydaturę, nie zapominając o tym, że zarówno w naszym rejonie, tak i w innych jest wielu godnych tego miana. Ludzi pracujących na rzecz utrwalania polskości.
A kiedy mówię o utrwalaniu, to należy zawsze pamiętać, że nic nie spada jak przysłowiowa manna z nieba, że wszystko, co dobre, pozytywne należy promować.
Na przykład mamy bardzo ciekawe szlaki turystyczne, bo nasza ziemia miała i ma szczęście do bardzo ciekawych ludzi, którzy tu kiedyś i którzy dziś mieszkają. Musimy być przyjaźni wobec innych, nikogo nie poniżając, nikogo nie wywyższając, ale dążąc do tego, by nie być gorszymi, czyli wykształconymi, światłymi. Nawet zdobycie tego miana Polak Roku 2010 tłumaczę nie jako zwycięstwo, ale bycie pierwszym w tym roku wśród równych. Czyli to nie tylko doping do dalszej pracy, ale przede wszystkim ogromne zobowiązanie.
Od kogo Pan się dowiedział o zdobyciu tego miana i kto pierwszy złożył gratulacje?
Od naczelnego „Kuriera”, pisma, które tradycyjnie ten plebiscyt organizuje. A potem posypały się gratulacje od członków Kapituły, w której to zasiadał mój ziomek Antoni Jankowski, Polak Roku 2008 . A już tu, w rejonie, to chyba nie było człowieka, kto by mi tego zwycięstwa nie gratulował. Owszem, to cieszy, ale jak nadmieniłem powyżej, to też zobowiązuje, by zaufania ludzi nie zawieść.
Ciągle mówimy o pracy. A jak Pan wypoczywa?
Też aktywnie. Całe życie bardzo lubiłem sport. Po dziś dzień gram w siatkówkę. Na terenie naszego rejonu mamy dziesięć drużyn siatkarskich, drużyn weteranów. Organizujemy więc mecze koleżeńskie.
A w ogóle moją pasją jest krajoznawstwo. Bo kiedy tak myślę o swej ziemi, to zawsze przypominają mi się słowa Wincentego Pola: „Cudze chwalicie, swego nie znacie”. Bo przecież tu na miejscu jest tyle ciekawego, nadal niezbadanego, niezapisanego. Dlatego gdy mam czas, staram się poznać jak najwięcej historię tych ziem. Obecnie fascynuje mnie okres powojenny. Niby nie tak odległy, ale jak się okazuje, zupełnie niezbadany, nieudokumentowany. A przecież ludzie tu mieszkali, budowali drogi, domy, po kryjomu działały kółka katechetyczne. Ludzie, którzy w tym okresie żyli — niestety powoli odchodzą. Należy więc śpieszyć — zapisać ich wspomnienia, wszystko udokumentować, aby mieć pełen obraz tego okresu. Lubię poezję, muzykę, interesuję się filozofią, religioznawstwem.
Najnowszym „dzieckiem” w rejonie jest utworzenie Uniwersytetu Trzeciego Wieku. Jak do tego doszło?
Myśl ta powstała kilka lat temu, wtedy to rozmawialiśmy o tym z Antonim Jankowskim, naówczas jeszcze dyrektorem Domu Dziecka. Bo to jest człowiek idealnie pasujący na to stanowisko. Kiedy odszedł na emeryturę, można było tę ideę wcielać w życie. Na pierwsze spotkanie przyszło ponad 70 osób — osób wykształconych, mądrych, nie tylko wiedzą zdobytą, ale latami doświadczonych. Słowem tacy ludzie — to złoty fundusz naszego rejonu. Tyle mają do powiedzenia, do przekazania. A przecież w wielu przypadkach czasami niemającymi już komu tej wiedzy przekazać, siedzą w czterech ścianach swych mieszkań, zapomniani przez innych. Dlatego tak ważne jest, by o nich pamiętać.
Zresztą najważniejsze w naszej pracy to zorganizowanie społeczeństwa, żeby ludzie sami chcieli coś zrobić, żeby nie byli obojętni. Aby działały kluby młodzieżowe, bazy sportowe, a dla seniorów Uniwersytet Trzeciego Wieku.
Słowem, działać, żeby za każdym słowem stał czyn, a nie narzekanie, nie biadolenie. I nie stawianie siebie na niższym od innych szczeblu. Musimy uświadomić sobie na zawsze — nasza sytuacja jest w naszych rękach i dlatego trzeba korzystać z każdej szansy nauki, jaką daje nam życie.
Rozmawiała Helena Gładkowska