Nie od dziś wiadomo, że Niemiecka Republika Federalna jest największym w Eurolandzie podatnikiem VAT, wnosi największy wkład w system Unii Europejskiej i znacząco równoważy ekonomiczne potknięcia słabszych gospodarczo państw Wspólnej Europy.
Niemcy to także ogromny rynek pracy. Perfekcyjny system osłon socjalnych sprawia, że sami Niemcy niezbyt ochoczo podejmują zajęcia wymagające cierpliwości, kreatywności, zaangażowania, czasu nawet do 18 godzin dziennie.
Mam tu na myśli opiekę paliatywną, pomoc ludziom schorowanym czy w podeszłym wieku. Ten sektor został zagospodarowany przez Polaków, Litwinów, Ukraińców, Rosjan. Przeważnie są to oczywiście kobiety, w większości w miarę z komunikatywną znajomością języka niemieckiego. Cenią się polskie i litewskie pielęgniarki dyplomowane, które mogą liczyć na całkiem dobre warunki pracy i płacy.
Cicha prywatyzacja oraz różnego rodzaju majstrowanie w reformowaniu polskiej służby zdrowia sprawia, że pielęgniarki masowo odchodzą od tego zawodu, szukają zajęcia za Odrą, w Austrii, we Włoszech czy na Wyspach Brytyjskich. To im się opłaca i to bardzo. Średnia płaca polskiej pielęgniarki w polskich placówkach opieki medycznej (szpitale, przychodnie) to mniej więcej 500 euro na rękę. Polska pielęgniarka po nostryfikowaniu dyplomu na Zachodzie na tę samą rękę może otrzymać nawet 2 000 euro (średnio). Niewykwalifikowana polska, litewska czy rosyjska pomoc — opiekunka ludzi starszych to także bardzo wysokie wynagrodzenia — 900-1 600 euro plus zakwaterowanie i wyżywienie.
Natalia Kolbusz pracuje w Dortmundzie, ma pod opieką starsze schorowane małżeństwo. Sama nigdy wcześniej nie pracowała, bo nie musiała. Mąż dobrze zarabiał w Polsce, miał dobrą pracę w handlu, ale jego firma upadła. Podjęła tę pracę za namową sąsiada, który z rodzinnego Drawska Pomorskiego też wyemigrował za chlebem. Natalia swoim podopiecznym gotuje obiady, sprząta mieszkanie, robi zakupy, podmywa starszą panią, chodzi do apteki, na pocztę, do banku. Po odliczeniu „haraczu” dla pośrednika otrzymuje prawie dwa tysiące euro. Jest w stanie pospłacać kredyty w Polsce, opłacić komorne i jeszcze córce pomóc w studiach.
Loreta pochodzi z Wilna. Pracuje jako pomoc pielęgniarki w jednym ze szpitali w Lubece. Pracuje po osiem godzin dziennie plus ewentualne dyżury nocne. Ma sporo czasu dla siebie, na naukę języka. Jeszcze nie wolno jej robić zleconych przez lekarza zastrzyków czy innych niezbędnych zaleceń medycznych. Uczy się, przysposabia do pełnej funkcji pielęgniarki według przepisów niemieckich. Co miesiąc może spokojnie odłożyć nawet 900 euro, gdy zaliczy egzamin państwowy, zapewne odłoży miesięcznie dwa albo trzy razy tyle.
Bogdan miał być księdzem. Zrezygnował na trzecim roku seminarium. Nie podołał, nie miał powołania, jak mówi sam o sobie. Wyjechał z Torunia do Hamburga. Tu poznał ludzi, którzy już pracowali w „socjalu”, ludzi, którzy nieśli pomoc innym. Przyłączył się do nich, został zaakceptowany. Teraz on sam niesie pomoc innym ludziom. Pracuje jako pielęgniarz w szpitalu Niemieckiego Czerwonego Krzyża.
— Już czasami krzyż (kręgosłup — dop. autora) wysiada od dźwigania tych staruszków, ręce bolą od masowania zwiotczałych ciał. Czasami chciałbym nawet to wszystko w diabły zostawić, ale kto da mi pracę w Polsce, co będę tam robić? Takie zwątpienia przychodzą i nachodzą mnie, ale po chwili znów jestem radosny, bo wiem, służę ludziom, może to moje powołanie… — zastanawia się głośno Bogdan.
To bardzo inteligentny człowiek, wie, że nie zapytam go, za ile wykonuje te podmywanie starców i dlatego dodaje:
— To wszystko, co robię, jest wyceniane na półtora tysiąca euro na rękę. Mnie jednemu aż nadto, dlatego od czasu do czasu pomagam finansowo tym, którzy na to zasługują. Tu, w Hamburgu, jest wielu nieudaczników z dawnych krajów socjalistycznych. Im się wydaje, że wystarczy się zarejestrować, zameldować i co miesiąc pobierać zasiłki socjalne.
W Erkrath koło Dusseldorfu mieszkają przyjaciele Bogdana z Polski. Tuż obok, w dużym jedenastopiętrowym budynku, mieszkają Rosjanie. Nikt z nich nawet nie zamierza uczyć się języka niemieckiego. Mają jednak status obywateli niemieckich, emigrantów, których swego czasu sprowadził z Rosji Joshka Fisher, lider ruchu partii zielonych.
— Tu, w Niemczech, rodowici Niemcy, ci bez wykształcenia, też nie garną się do roboty, bo jaką pracę mogą wykonywać? Im nawet nie chce się sprzątać liści w parkach — dodaje Bogdan.
Jak opowiada, pracy w Niemczech jest pod dostatkiem. Największym powodzeniem cieszą się zawody w branżach informatycznych, elektronicznych, medycznych, budowlanych. Ludzie z dyplomami, bez względu na kraj pochodzenia, mogą tu robić kariery i naprawdę bardzo dobrze zarabiać.
Ten trzydziestoparoletni człowiek, niedoszły ksiądz, zaprasza mnie na wieczorny spacer po jesiennym Hamburgu: — Pokażę panu nie nocne, osławione życie ogromnego portowego miasta. Pokażę panu, ile jest wolnych etatów i gdzie pracują Polacy, Rosjanie, Litwini, Ukraińcy.
W portowej knajpeczce zamawiamy kawę. Podchodzi elegancka, zgrabna i inteligentna (co widać z rysów twarzy) młoda kobieta. Kaleczy niemiecki. Wyczuwam, że jest z Rosji. Lody przełamane. Z ogromną łatwością dogadujemy się i za chwilę na stoliku lądują dwie malutkie filiżanki z Lavazzą i pierniczkiem na dokładkę.
Luda przypłynęła statkiem wycieczkowym z Sankt Petersburga do Lubeki (ok. 60 km od Hamburga) z zamiarem odszukania grobu ojca, który zmarł w tajemniczych okolicznościach, pełniąc służbę na ostatnim wschodnim posterunku dawnej Zachodniej Grupy Wojsk Federacji Rosyjskiej. Gdy ojciec był zmuszony wyjechać, ona miała zaledwie roczek.
Mogiły nie znalazła. Spotkała swoich krajan i tak została, chociaż gdzieś na bok poszło jej wykształcenie laborantki farmaceutycznej.
— Mam tutaj dobrze, bardzo dobrze. Mieszkam na takim osiedlu, gdzie są sami Rosjanie i obywatele Wspólnoty Niepodległych Państw. Trzymamy się razem. W tej kawiarni otrzymuję spore napiwki. Pełno tu różnych ciekawych, a czasem i zwariowanych ludzi. Nie poniosła mnie fantazja, ani głupota. Nawet nie wiem, gdzie jest ta słynna dzielnica erotyczna Za Żelazną Bramą. Ja mam swój cel. Odnajdę ślady po ojcu, może tu wyjdę za mąż, ściągnę brata i mamę. Tu można żyć. Inny świat. Tu nikt nie oszukuje obywateli, nie cuduje przed mikrofonem czy kamerami. Władza jest władzą. Tu się szanuje pracę i człowieka — opowiada Luda.
Mariola, na oko czterdzieści lat, pracowała w szpitalu, a raczej w przychodni wojskowej w jednym z pomorskich, dawnych garnizonów. Przychodnię sprywatyzowano zaraz po rozwiązaniu dywizji. Po wyjściu wojska zostali emeryci i szyld na budynku dawnego szpitala wojskowego. Pracę miała ciężką i zaledwie 1 500 złotych. Do dziś odbiera telefony od swoich pacjentów, pytają, kiedy wróci z Niemiec, kiedy znowu w przychodni wojskowej będzie się uśmiechać do ludzi, bo miała opinię bardzo dobrej pielęgniarki.
Mariola za te pieniądze już nie wróci do swego miasteczka. Życie tam z każdym dniem coraz droższe, a pensja stoi w miejscu. W Berlinie opiekuje się jako wykwalifikowana pielęgniarka rodzinna (nostryfikowany polski dyplom) rodziną, która korzenie ma w Olsztynie. Zżyła się ze starszym małżeństwem. Ma swój pokoik, czas na prywatne życie i ponad 2 500 euro, tyle ile przeciętny, początkujący lekarz w Polsce.
Pielęgniarki w Polsce mocno są oburzone na kolosalne różnice płac pomiędzy lekarzami a średnim personelem medycznym. Pielęgniarek ubywa i będzie ubywać.
Ciekawe, czy lekarze, a może nawet sama, była już, pani minister, staną z czasem przy szpitalnym łóżku, u boku chorego? Bo chory jest cały ten system medyczny, gospodarczy, stosunek władzy do człowieka, a przecież miało być tak dobrze.
W ubiegłorocznej kampanii wyborczej burmistrz jednego z miast promował się hasłem „Abyś chciał tu żyć”. Po roku z tego właśnie miasta wyjechało kilkaset osób, za pracą, za chlebem, na Zachód…
Warunkiem dobrze płatnej pracy np. w Niemczech jest nie tylko poziom kwalifikacji zawodowych, ale także dobra, w miarę dobra, znajomość języka. Potrzebna też jest orientacja w przepisach prawnych, bo bardzo łatwo wpaść na hochsztaplerów, polskich czy litewskich pośredników, którzy potrafią ściągnąć nawet 40 procent przyznanego uposażenia.
Ktoś mnie kiedyś zapytał, dlaczego dawne kraje socjalistyczne, a dziś w większości członkowie Unii Europejskiej, są takie drogie.
Szanowny Czytelniku, bo mamy za dużo pośredników. We wszystkim. To są te rzeczywiste koszty, które płacimy jakże często z własnej naiwności.