Są na naszej wokandzie politycznej tematy, których poruszania raczej się unika. A jeśli się już mówi o tym, to tylko utartymi szablonowymi zdaniami, jak o czymś przykrym i haniebnym. A może jest inaczej – te tematy niewspółmiernie rozdrażniają niektórych rozmówców właśnie dlatego, iż dzieją się rzeczy niepojęte i irracjonalne? Mam tu na myśli stosunki między Litwinami a Polakami, między Litwą a Polską i (przede wszystkim) – między państwem litewskim i jego obywatelami narodowości polskiej.
Losy Litwy i Polski splotły się jeszcze w wieku XIV po spokrewnieniu się władcy litewskiego Giedymina z królem Polski Władysławem Łokietkiem.
Jest to okres zwany przez historyków zaraniem europeizacji Litwy, gdy przez Polskę z Europy do Litwy coraz intensywniej zaczęły przenikać wiara katolicka, pismo i całokształt kultury. Naturalną konsekwencją tego były Unia Krewska (1385 r.) i chrzest Litwy (1387 r.), który po wsze czasy zaważył na cywilizacyjnym wyborze ludności naszego kraju. Pod tym względem Unia Lubelska i powstanie Rzeczypospolitej Obojga Narodów (Abiejų Tautų Respublika, ATR; 1569 m.) nie były jakimś przełomem, który mógł zakłócić naturalny bieg wydarzeń, ponieważ oznaczał tylko jeszcze większą konsolidację w obliczu zagrożeń zewnętrznych (zwłaszcza coraz bardziej panoszącej się już wtedy Rosji). W ten sposób Litwa i Polska stały się bodajże najdłużej trwającym sojuszem państw w całej Europie, w związku z czym pół żartem pół serio Rzeczpospolita Obojga Narodów niekiedy jest zwana protoplastą Unii Europejskiej.
Czymś innym były rozbiory Litwy i Polski (lata 1772, 1793 i 1795), które z woli wroga uwieńczyły 470-lecie naszej wspólnej historii. Jednakże i później, niemal przez całe stulecie trwających wszystkich powstań (1794, 1812, 1830-1831 i 1863 r.) nie ulegliśmy obcym podżeganiom i byliśmy razem aż do powstania etnokulturowych (a z czasem też etnopolitycznych) ruchów narodowych.
Nowoczesne narody (obejmujące wszystkie warstwy) na historycznych obszarach Litwy ukształtowały się dosyć późno – dopiero w ostatnich dziesięcioleciach wieku XIX i w pierwszych XX. Rozpoczęły się zacięte „podziały” nie tylko dziedzictwa historycznego i terytoriów, ale też miejscowej ludności, które zrodziły wzajemną niechęć jednego sąsiada do drugiego, przyjaciela do przyjaciela i brata do brata (niekiedy w znaczeniu dosłownym).
Tam, gdzie w tym krytycznym okresie dominował język litewski, sformował się nowoczesny naród litewski; natomiast tam, gdzie katolicy posługiwali się miejscowymi gwarami słowiańskimi, powstało nowoczesne litewskie narzecze języka polskiego.
Ich odrębność narodowa zaważyła na tym, że tylko stosunkowo nieliczny ruch intelektualny krajowców dążył do zachowania jedności tej dwujęzycznej Litwy; wszyscy pozostali — zarówno większość litewska, jak i polska na Litwie – wybrały życie w „swoich” państwach narodowych. Pod tym względem Michał Romer miał całkowitą rację, twierdząc, że „nie połączone ogólnym ruchem (wpływem narodowym – A. M.) z centrum Kresy Wschodnie wraz z samym Wilnem faktycznie zostały wyłączone z narodowego państwa litewskiego.
Brak żywych więzi społecznych (…) odciął od niego Kresy Wschodnie” (M. Romeris „Valstybė”, II t., str. 236).
Wniknijmy w te, w pewnym sensie aktualne do dziś słowa tego mądrego człowieka i prawdziwego patrioty Litwy o braku więzi społecznych Wileńszczyzny z pozostałą Litwą.
Dzięki zawirowaniom historycznym XX w. pewna część polskiej Litwy (w sensie większości narodowej jej mieszkańców) powróciła na łono naszego państwa. Niemniej radość z powodu powrotu stolicy i jej okolic przyćmiły nie tylko pewne okoliczności wydarzeń sprzed 75 lat i nie tylko to, że w warunkach okupacji nazistowskiej i sowieckiej nie mogło być nawet mowy o pełnowartościowej integracji mieszkańców Wileńszczyzny z życiem społecznym, politycznym i kulturalnym Litwy. Wszystko to jest znane, ale najbardziej serce boli z powodu nie wykonanych przez nas prac w ciągu ostatniego ćwierćwiecza i nawet nie zrozumienia konieczności ich wykonania.
Po podpisaniu i ratyfikacji w roku 1994 Traktatu między Republiką Litewską a Rzeczpospolitą Polską o przyjaznych stosunkach i dobrosąsiedzkiej współpracy przez pewien czas wydawało się, że przynajmniej w stosunkach oficjalnych między naszymi państwami zapanowało zrozumienie wzajemne i zgoda, że „czas jest najlepszym lekarzem”, który uleczy nas wszystkich od różnych fobii i stereotypów.
Może i byłoby tak, gdyby z obu stron nie padły nieodpowiedzialne oświadczenia poszczególnych działaczy, natychmiast podchwycone przez uganiające się za sensacją media. W ten sposób ziarna nienawiści raz po raz padały na glebę spulchnioną naszą zaciętą krótkowzrocznością…
Nie sugeruję, że nigdy nie było (i obecnie nie ma) żadnych obiektywnych powodów do wzajemnej podejrzliwości – wszak różnie bywało, zwłaszcza w okresie międzywojennym, a i dziś nie brak i głupoty, i podłości. Należy przyznać, że jako posttotalitarne społeczeństwa Europy Środkowej i Wschodniej, Litwa i Polska wciąż jeszcze tkwią w anachronicznym wieku „państw narodowych” i dlatego bardzo boleśnie reagują na prawdziwe bądź rzekome krzywdy „swoich” rodaków po drugiej stronie granicy.
Na domiar złego to wszystko obserwuje i intensywnie wykorzystuje Rosja – odwieczny wróg Litwy, Polski i całej cywilizacji zachodniej, twórca nowego imperium euroazjatyckiego.
Wydawać by się mogło, iż w obliczu powstałego zagrożenia egzystencjalnego powinniśmy się opamiętać, odrzucić niezbyt istotne nieporozumienia i kierować się wyzwaniami czasu. Ale bynajmniej tak nie jest…
Jako litewskiego polityka przede wszystkim nurtują mnie nie czyjeś, lecz własne niewykonane zadania domowe. Takich zadań zebrało się nie jedno i nie dwa, a tymczasem nieustannie zmieniające się rządy lewicowe i prawicowe przerzucają je sobie nawzajem niczym gorącego ziemniaka.
Na przykład, czym można wytłumaczyć to, że już od blisko pięciu lat Litwa żyje bez nowej Ustawy o Mniejszościach Narodowych (a propos, i poprzednia nie była najgorsza), jak też bez instytucji państwowej, kształtującej, koordynującej i prowadzącej politykę narodowościową?
Wszak nikogo nie interesuje formalna odpowiedź, że istnieje mały wydział ds. mniejszości narodowych w Ministerstwie Kultury i że jest gł. specjalistka w kancelarii rządowej, ponieważ widzimy wynik, a raczej jego brak.
Napisałem o „braku wyniku” i pomyślałem sobie – a może komuś był potrzebny właśnie taki „wynik”? Wszak stara Ustawa o Mniejszościach Narodowych zakładała, że na terenach zamieszkałych przez mniejszości narodowe napisy publiczne mogą być powielane w językach tych mniejszości i dopiero od 1 stycznia 2000 r., gdy powyższa ustawa straciła moc, te napisy nagle się stały „nielegalne”.
Rozpoczęło się zdzieranie tabliczek z polskimi nazwami ulic, wszczęto szowinistyczną histerię w mediach, rozpoczęły się sądy, grzywny i doszło do wielkiego wzrostu wrogości na tle narodowościowym.
Wśród huku rosyjskich dział w Donbasie pytanie „komu na tym zależy?” staje się pytaniem retorycznym…
Problem Departamentu ds. Narodowościowych również nie jest kwestią istnienia bądź nieistnienia instytucji biurokratycznej, ponieważ wskazuje na to, iż obecnie nie ma na Litwie żadnej wyraźnej polityki narodowościowej, czyli różne i nieskoordynowane ze sobą „polityki narodowościowe” prowadzą wszyscy, którzy się nie lenią – niektórzy egzaltowani posłowie, niekompetentni urzędnicy, specjalizujące się w podżeganiu niezgody narodowej marginalne organizacje, internetowi prowokatorzy i, oczywiście, główna inspiratorka polityki etnicznej (tj. konfliktów etnicznych) w całej przestrzeni postsowieckiej — putinowska Rosja ze wszystkimi jej specsłużbami, rezydenturami i ambasadami.
Rosja za pośrednictwem swych popleczników już rozpętała jawne konflikty o zabarwieniu etnicznym w Azerbejdżanie, Gruzji, Mołdowie i na Ukrainie; a na wybicie swojej godziny czekają również infiltrowane do państw bałtyckich „zielone ludziki”. Nieprawdopodobnym byłoby, gdyby nie skorzystały one z braku porozumienia między Litwinami a Polakami. Wszak nie bacząc na to, że młodsze pokolenie Polaków na Litwie dobrze opanowało język litewski, istnieje jednak pewien dystans psychologiczny między naszymi narodami.
A i nie może być inaczej, skoro stale obserwuje się wykazywany przez byłe i obecne władze brak kompetencji w sprawach polityki narodowościowej, ignorowanie uczuć narodowych (które tak łatwo zranić) ćwierci miliona obywateli, prymitywne tolerowanie polonofobicznych instynktów tak zwanego „prostego ludu” i wypływający z tego brak zdecydowania w podejmowaniu już dawno dojrzałych rozwiązań?
Czego jeszcze można oczekiwać, gdy w kraju nieskrępowanie i bezkarnie działa partia, która w swoim czasie dokonała antykonstytucyjnego przewrotu, jak też inne szerzące nienawiść etniczną organizacje i związane z nimi media?
Zrozumiałe jest więc, że w ten sposób część Polaków na Litwie jest popychana nie w ramiona Litwy i nawet nie Polski czy kontrowersyjnej partii Waldemara Tomaszewskiego, lecz samego Kremla.
Oczywiste jest również i to, że taka polonofobiczna „litewskość” nie umacnia, lecz truje i niszczy nasze państwo.
Ktoś mógłby mi zarzucić, że Polacy na Litwie (przynajmniej ich część) są niezbyt lojalni wobec naszego państwa. Być może. Chciałbym jednak przypomnieć takim oponentom, że tylko w państwach totalitarnych człowiek jest zmuszony do udowadniania swej lojalności wobec władzy. Tam, gdzie panuje prawdziwa demokracja, jest wręcz odwrotnie – tam państwo wykazuje lojalność wobec obywateli, toteż różnorodność języków lokalnych jest tam pojmowana jako wzbogacająca kraj i jego społeczeństwo, nie zaś jako czynnik zagrażający jego integralności terytorialnej.
Tak zwana „kwestia polska” jest dla nas jedną z najważniejszych i nie tylko dlatego, że Polacy litewscy są naszymi rodzonymi braćmi (kraujo broliai) i jedyną (oczywiście, obok Litwinów) grupą etniczną ukształtowaną na tej ziemi spośród jej dawnych mieszkańców, czyli są oni również autochtonami na tej ziemi.
„Kwestia polska” (a dokładniej – należyte jej rozwiązanie) należy do najważniejszych również dlatego, że Polacy są najliczniejszą mniejszością narodową naszego państwa, mniejszością zamieszkującą w sposób zwarty południowo-wschodnią część kraju i że ich terytorium etniczne otacza stolicę praktycznie ze wszystkich stron.
Ale sprawą najważniejszą jest to, że tylko po rozstrzygnięciu powyższej „kwestii polskiej” będziemy mogli stwierdzić, że rozwiązaliśmy i naszą własną kwestię – „kwestię litewską”, że staliśmy się normalnymi Europejczykami już nie nękanymi ksenofobicznymi kompleksami małego i rzekomo nieustannie krzywdzonego narodu.
Dla osiągnięcia tego celu należy skonsolidować wysiłki i możliwości instytucji państwowych Litwy, partii politycznych, organizacji pozarządowych, społeczności akademickiej oraz wszystkich pozostałych zdrowych sił społecznych.
Piszę „Litwy”, a nie „litewskie”, ponieważ jest to zadanie ogólnoobywatelskie, któremu bynajmniej nie podołamy bez zgody i woli samych zamieszkujących Litwę Polaków.
W tej kwestii szczególnie istotny jest głos intelektualistów polskich na Litwie, ponieważ intelektualista dowolnej narodowości nie ma prawa moralnego do pasywnej postawy w sytuacji, kiedy się oczekuje od niego dobrej rady.
Wartościowa orientacja społeczeństwa zależy bowiem nie tylko (i nie tyle) od polityków, ile od ludzi światłych, mających wpływ na wolę polityczną Polaków na Litwie i jej ukierunkowanie – albo w stronę Europy, albo niejakiej „republiki ludowej” typu rosyjskiego.
Zapraszam wszystkich do szczerej dyskusji w tej kwestii, jak też na inne związane z nią tematy.
Artūras Melianas
O AUTORZE
Artūras Melianas – litewski polityk, ekonomista, samorządowiec, były poseł na Sejm Republiki Litewskiej, w 2012 minister spraw wewnętrznych. Od 2013 do 2014 ostatni przewodniczący Związku Liberałów i Centrum. Obecnie wiceprzewodniczący Litewskiego Związku Wolności (liberałowie).