Przed 27 laty: „Grodzieńszczyzna:
chcemy mieć tę polskość”
„Chcemy, jeszcze jak, tego polskiego — mówi Krystyna Pachomowa, której trójka dzieci chodzi do szkoły w Soniczach. — I to nie wypowiedzieć. Bo wstyd, kiedy pisząc listy do krewnych z Polski trzeba prosić te listy sprawdzać, żeby nie było błędów. A dzieci nasze to i tyle nie wiedzą. Toż to hańba prawdziwa. Jest takie ludzi, że wstydzo się mówić po polsku. Wstydzo się sami siebie. Każdy zapracowany. I do roboty leci, i w domu ma to chaziajstwo. Ale na polski język chcemy znaleźć czas… Ojej, tut byłoby ludziów, żeby wiedzieli, że przyjechali z „Czerwonego Sztandaru”. Ale nic nie wiedzo. Nie ma takiego człowieka, co zawiadomiłby. Ludzi zapracowane”.
Krystyna przypomina o tym, kiedy w Grodnie Stowarzyszenie dyskutowało o wprowadzeniu lekcji języka polskiego w szkołach obwodu grodzieńskiego. Również niewielu ludzi o tym wiedziało. „Grodnienskaja Prawda” nie opublikowała informacji na ten temat. Choć Stowarzyszenie bardzo o to prosiło. A innej trybuny SPB na razie nie ma. Pani Krystyna jeździła na to zebranie. Potem opowiadała o nim w Soniczach. „Czy to naprawdę coś takiego jest? Czy to może być, że nasze dzieci nauczo się polskiego w szkołach” — dziwili się wieśniacy. Sąsiadka Kurowska rozpłakała się: „Krysia, czemu ty mnie nie powiedziała? Ja by też pojechała!” Niektórzy z politowaniem kiwali głowami: „Krysia, gdzie ty sunisz się? Wywiozo na białe miedźwiedzi!”. „A ja by tak chciała, żeby ta historia Polski trocha poznać. Choć dzieci niech to majo. Co my wiemy o Polsce. Tyle co z telewizji…”.
Krystyna przypomina, kiedy pewnego dnia dziecko roześmiane wpadło w jej objęcia: „Mamo, dyrektor powiedział, że jutro u nas będzie polski język!”. Dzieciaki przyszykowały się, niecierpliwie oczekiwały lekcji. Przyszła nauczycielka i kazała iść do ogrodu pracować: „Nie budiet nikakowo polskowo, siejczas my imijem urok truda”. Dziecko wróciło do domu spłakane.
„Chce się, żeby te dzieci mówiły ładnie po polsku — zwierza się mąż Krystyny, Gienek. — Niech pani nie dziwi moje nazwisko — zwraca się do mnie. — Ojciec był ruski. Skądś z Rosji przyjechał. Matka z domu Giedrojć, z miejscowości Balinienty. Pięcioro dzieci było w naszej rodzinie i wszystkie Polacy. Tyle było tej polskości w domu. Do dzisiaj rozmawiamy ze sobą tylko po polsku. I tak boli, że niektórzy moi znajomi wiary powyrzekali się, imion ojców i dziadów, że stali się tylko paszportowymi Polakami.
Jan Sadkowski jako jeden z pierwszych napisał podanie o tym, żeby w sonickiej szkole, do której uczęszcza dwóch jego synów, były lekcje języka polskiego.
„Ja myślę, że tu wszystkie podpiszo — twierdzi. — Kiedyści w latach sześćdziesiątych, kiedy chodziłem do szkoły, nie pozwalano nam mówić po polsku nawet na przerwach. Wszystko miało być po rusku. Ale teraz inne, nowe czasy. Tak mnie wydaje się”.
— W gmachu szkoły sonickiej był kiedyś klasztor — opowiada mi Józef Łucznik, który tu jest dyrektorem. — Obecnie mamy w 9 klasach 60 uczniów: trzech Rosjan, jednego Białorusina, czterech z rodzin mieszanych. Reszta — to Polacy. Na przerwach dzieciaki przeważnie rozmawiają po „tutejszemu” — podstawą jest niby polski, ale używają też słów rosyjskich, białoruskich i nie wiadomo jakich. Trzydziesty pierwszy rok w szkole pracuję, ale nigdy nie spotkałem się z takim grupowym zainteresowaniem dzieci, które jest w przypadku lekcji języka polskiego. Z jakąż chęcią chwytają każde polskie słowo! Wyczuwa się, że miłość do języka ojczystego była zaszczepiana w domu (…)
Leokadia Komaiszko
„Czerwony Sztandar”
15 grudnia 1988 r.