Wojdaty, obecnie przedmieście metropolitalnego Wilna. Przed wojną cicha i spokojna wieś.
– Ludzie utrzymywali się z tego, co rodziła ziemia, co dawały hodowlane zwierzęta. Można by rzec – sielska miejscowość, w której życie płynęło bez większych problemów. No, może trochę okowity wypijano więcej niż teraz, bo niemal w każdym obejściu była mała fabryczka bimbru – wspomina Adam Butowicz, najmłodszy z rodu Butowiczów, urodzony już w Macierzy w pomorskim miasteczku, w Szczecinku.
Sięgamy z panem Adamem do rodowych zdjęć, a zgromadził ich kilkaset. Co zdjęcie, to i opowieść. Chociaż on sam nie mógł pamiętać przedwojennych czasów, ale mama – już świętej pamięci, wiele opowiadała. Adam wszystko skrzętnie notował. Zapamiętywał. To dobrze, bo ludzie odchodzą a wraz z nimi odchodzi pamięć o tamtej Polsce, o tej, która żyła innym rytmem i inną wiarą niż ta obecna, gdzie o byle co jest awantura, pyskówki i walka o „kość” .
W 1958 roku Litwini pod presją sowietów tak naprzykrzali się rodzinie Butowiczów, że ci spakowali to co najważniejsze, najpotrzebniejsze i wyjechali z rodzinnych Wojdat do Polski, szukać spokoju i budować swoją tożsamość od podstaw.
Tam już mieszkał ojciec Czesława Butowicza.
Rodzice – Eleonora i Czesław wzięli ze sobą obraz Matki Bożej Ostrobramskiej, do której oni sami się modlili a później także ich dzieci, Marysia i Helena, urodzone na Wileńszczyźnie, ale już po wojennym kataklizmie.
Butowiczowie może by i zostali w Wojdatach, ale nie chcieli się pogodzić z nakazem przekazania swojego gospodarstwa pod sowieckie kołchozy czy sowchozy. Oni mieli świadomość, że rodzinna ziemia jest jak matka. Za nic nie można jej oddać obcemu. Nie mieli szacunku do okupanta ani w czasie wojny, ani do tego, któremu „ofiarowano” Wilno i Wileńszczyznę.
Woleli oddać życie za swoją ojcowiznę.
Takim patriotyzmem i dziś są silni nasi rodacy na Kresach. Chociaż inny to kraj, chociaż wspólnie jesteśmy w Europie, tej zjednoczonej, to jednak wiele spraw nie do końca odpowiada cywilizacji oraz szacunkowi wynikającemu nomen omen ze wspólnej historii Obojga Narodów.
– Mama opowiadała nam, dzieciom, o katastrofie kolejowej, jaka miała miejsce w Wilnie w 1945 (patrz zdjęcie). Wszystkie dzieciaki, te młodsze i starsze biegały na dworzec kolejowy, by zobaczyć potrzaskaną lokomotywę. To było ogromne wydarzenie, bo przecież Wilno było już „wyzwolone” przez sowietów od Niemców i Polaków, a jednak doszło do sabotażu – mówi Adam, nawiązując do wspomnień matki.
– Rodzice wzięli ślub we wrześniu 1945 w kościele parafialnym w Wojdatach. Mama pochodziła z rodu Korkuciów, bardzo znanego na Wileńszczyźnie, tato pochodził z Rybiszek. Jemu żadna praca nie sprawiała kłopotu. Żył z uśmiechem i radością, że może pomagać żonie w jej obowiązkach matkowania. My nie czuliśmy braku ciepła rodzinnego. Mało tego, nie odczuwaliśmy biedy w powojennej Polsce, chociaż były kolejki, na przykład za mięsem czy nawet, albo szczególnie, do taniej jatki (tam sprzedawano mięso ze zwierząt leczonych przez weterynarzy, stąd jakość mięsa była mniejsza) – kontynuuje zasłyszane opowieści Adam Butowicz.
Najtragiczniejsze dla mamy, Eleonory, były wspomnienia dotyczące Ponar.
„Byliśmy podrostkami. Interesowały nas dziwne opowieści o masowych mordach dokonywanych na Żydach i Polakach w pobliskich lasach w Ponarach. Jakoś i strach nas nie obleciał i kilkakrotnie z rówieśnikami tam chodziliśmy. Gdy ucichły strzały, po jakimś czasie właziliśmy na górkę i widzieliśmy, jak świeżo zasypane doły jeszcze się „ruszały”.
Dopiero po wojnie ktoś nam wytłumaczył, że tam rozstrzeliwano ludzi. To musiało być straszne. Około stu tysięcy, w większości wyznawcy wiary mojżeszowej, Żydzi polskiego pochodzenia. Przez tyle lat o Ponarach, o tej tragedii oficjalnie nie mówiono, tak jak i o Katyniu, czyżby zmowa Niemców i Rosjan, największych oprawców w tamtych czasach?” – pytała mama.
– W czasie wojny mój ojciec został przyłapany prze sowietów i jako jeniec wywieziony na Syberię. Jak tam było faktycznie, to jeden Bóg raczy wiedzieć, ale tato przeżył tam dosłownie horror. Głód, chłód i ciężka praca to była codzienność. Jakimś cudem pod koniec wojny udało mu się uciec, przedostać w rodzinne strony, poznał mamę i tak przyszliśmy my na świat. Jak było rzeczywiście, to o tym zapewne opowie moja starsza siostra, Helena. Ona więcej wie na ten temat – mówi Adam.
Przepadam za piosenką Jerzego Garniewicza „Już mi raz zabrano Wilno”. Piękny, patriotyczny wyciskacz łez…
– Pytasz mnie, kiedy mama ostatni raz była w Wilnie? Ostatni raz ze mną w 2007. Byliśmy w Wojdatach. Stoi tam nasz rodzinny, dziadkowy dom, tyle że te ściany drewniane obłożone są cegłą. Dom ocieplony. Byliśmy w Ostrej Bramie i w kościółku parafialnym. Widziałem wzruszenie mojej matki. Ona pamiętała jednak te trudne swoje wojenne dzieciństwo, tę młodość dzieloną pomiędzy pracą a byciem Polakiem. Moja mama nigdy nie sprzeniewierzyła się swemu pochodzeniu. Zawsze była Polką. Dzięki takiemu wychowaniu ja też mam tę swoją dumę narodową. Nie zamierzam szukać łatwiejszego chleba gdzieś na Zachodzie. To iluzoryczne. Z czasem będą wracać do kraju współcześni wygnańcy Adama i Ewy – śmieje się Adam Butowicz.
Faktycznie, mój rozmówca poukładał sobie świat. Ma własny warsztat samochodowy, roboty huk. Prezesuje tez lokalnemu klubowi żeglarskiemu, bierze udział w maratonach.
Podobnie, jak jego siostra, mieszkająca w tym samym miasteczku, Helena. Szefuje Domowi Spokojnej Starości, a ponadto wspiera anonimowych alkoholików. Pomaga im wyjść z nałogu.
O Helence z Butowiczów, o Kaziku, co to rezyduje w Paragwaju – w następnym odcinku.
Fot. Henryk Gaszkowski i archiwum rodzinne Adama Butowicza