Powracam z nostalgią do zdjęć, notatek i reportaży, wspomnień z włóczęg bliższych i dalszych, czym nieraz dzielę się na Facebooku. Nie tylko przeszłością żyję, wciąż powstają plany ruszenia w siną dal. To już prawie 30 lat takiego życia… życia włóczęgi. Publikujemy pierwszą część opowieści przewodnika, nauczyciela, obecnego prezesa Wileńskiego Klubu Rekonstrukcji Historycznej „Garnizon Nowa Wilejka”.
Dziejopisarstwo Klubu Włóczęgów Wileńskich rozpoczyna się 13 lutego 1990 r., kiedy w mieszkaniu Elwiry Ostrowskiej dziesięcioosobowe grono studentów Polaków powołało do życia studenckie stowarzyszenie. Część z nich niebawem wycofała się, lecz sześciu zaangażowało się w pracę, zakładając podwaliny polskiej młodzieżowej organizacji. Byli to studenci wyższych uczelni Wilna: Michał Kleczkowski (Uniwersytet Techniczny), Elwira Ostrowska i Artur Ludkowski z Uniwersytetu Wileńskiego, Krzysztof Szejnicki, Władysław Borys i Ryszard Skórko – troje z Uniwersytetu Pedagogicznego. Pomysł akademickiego klubu turystycznego podsunął wilnianom Robert Śledziński z Akademickiego Klubu Turystycznego „Kroki”, wówczas student prawa Uniwersytetu Szczecińskiego. Turystyka mogła zaciekawić, zbliżyć do siebie młodzież, stać początkiem działalności na różnych polach.
Niebawem okazało się, że najlepszym wzorem życia organizacyjnego, a zarazem niekrępujących form działalności jest Akademicki Klub Włóczęgów Wileńskich (1923–1939). Nawiązano więc do przedwojennej tradycji oraz skontaktowano się z legendarnym przedwojennym włóczęgą – podróżnikiem, lekarzem, pisarzem i etnografem Wacławem Korabiewiczem.
Doceniając starania wileńskiej młodzieży, dawni włóczędzy przekazali jej w 1991 r. swoisty sztandar organizacji, czyli Lagę (ten prawie dwumetrowy kij z umocowanym doń „sznurem jedności” w kolorach wschodzącego i zachodzącego słońca, żółto-bordowych, został wykonany w 1924 r.), oraz tradycje AKWW. Włożyliśmy więc czarne berety i odtąd w klubie śpiewaliśmy: „My z Lagą wszędzie, a nigdy sami/Kurdesz, kurdesz, nad kurdeszami!”. Klubowy hymn „Kurdesz” został napisany w 1926 r., a wzorowany był na pieśni biesiadnej Franciszka Bohomolca.
Istotne wyjaśnienie: czarne berety z chwastem to klubowe nakrycie głowy wprowadzone jeszcze przed wojną. Kolor chwasta oznacza kategorię członkostwa: czerwony to „noworodek”, żółty – „włóczęga”, złoty – „arcywłóczęga”.
Apetyt na nowe i dalekie
Jako student historii stałem się archiwistą klubu. Zbierając materiały o naszych poprzednikach, zagłębiłem się w niezwykłą atmosferę życia studenckiego sprzed blisko stu lat. Nawiązałem też kontakty z żyjącymi wówczas: Czesławem Hermanem, Józefem Wierzbickim, Stanisławem Wasilewski, Czesławem Miłoszem. Owocem poszukiwań stała się książka o Klubie Włóczęgów.
I ci z międzywojnia, i myśmy po upadku Sowietów tak samo zachłyśnięci byliśmy wolnością i możliwością odkrywania świata, a podczas licznych podróży rodziła się przyjaźń, a nieraz i miłość, oraz powiększał się apetyt na nowe i dalekie.
Blisko 30 lat włóczenia się z uśmiechem i naszym hymnem na ustach (bądź w milczeniu podczas znojów podróży) skłania do podsumowań: najwyżej –Tybet, najdalej – Ameryka Łacińska i Australia, najchłodniej – tajga syberyjska, najgłębiej – jaskinie na Krymie, a poza tym Tiań-Szań, Karelia, Karpaty. A zwłaszcza niezliczona liczba wędrówek po Wileńszczyźnie.
Turystyka drogą samopogłębiania ducha
Zloty turystyczne Polaków na Litwie i zwycięstwa na nich (niejednokrotnie) – to kolejna wspaniała karta historii. Kiedyś chodziło nam również o nagrody; jakże ceniony każdy nowy namiot, plecak lub śpiwór. Jednakże bardziej ceniliśmy zabawę i przygodę turystyczną.
Zlotowego ducha klubu wspaniale ujął Henryk Mażul: „Osobiście bliższą znajomość z wileńskimi włóczęgami zawarłem podczas zlotów turystycznych Polaków na Litwie, gdzie byli stale obecni. I – nie kryję – jako jeden z organizatorów gorąco tej przesympatycznej młodzieży kibicowałem. Bo przecież wnosiła w nasze eskapady z orzełkami w plecakach jakże ożywczy powiew dobrego nastroju, turystycznej zaradności, smykałki, drużynowego poczucia łokcia. Na tych eskapadach wywodząca się z włóczęgów drużyna przeszła zresztą kilka wcieleń. Raz startowała pod nazwą Włóczędzy Morza, raz jako Włóczędzy-Kozacy, raz znów jako Włóczędzy-Szkoci, Włóczędzy-Gruzini albo Włóczędzy – Kahał Żydowski. I to jak startowała! Kilkakrotnie święciła przecież końcowy sukces, a na zlocie X wygrana ta była szczególnie imponująca, gdyż spadkobiercy przedwojennego AKWW zwyciężyli w siedmiu na osiem rozegranych konkursów oraz w rywalizacji sztafet. Co więcej, kiedy stało się tak, że w wyniku kryzysu organizacyjnego nad biało-czerwonym biwakiem zawisła groźba »być albo nie być«, to właśnie początkowo włóczędzy, a następnie powstałe w ich łonie Stowarzyszenie Inicjatyw Społecznych przejęło na swe barki całe brzemię organizacyjne”.
Nie tylko udział. Sami organizowaliśmy wyprawy, Zloty Młodzieży Szkolnej, rajdy i inscenizacje nawiązujące do powieści Henryka Sienkiewicza, seminaria kształcenia liderów młodzieżowych itd. To wszystko osiągnięcia bardziej namacalne, które utrwaliły prasa i szkiełko obiektywu.
Jednakże największe nasze osiągnięcie to ideowo-wychowawcza rola organizacji. Przygotowanie referatów, wydawanie gazetki, dyskusje nawet nad błahymi tematami, wieczorki poetyckie, organizowanie imprez aktywizujących młodzież, to wszystko kształtowało postawę aktywnego społecznie człowieka. Na wyprawach poznawało się świat i siebie samego – gdyż turystyka w KWW to tylko sposób osiągnięcia celu, który najlepiej ujęto jeszcze w 1925 r.: „samopogłębianie ducha, budzenie młodzieży do czynnego obywatelskiego życia, szerzenie zdrowego śmiechu i humoru akademickiego”.
Pięć pokoleń włóczęgów
Klub Włóczęgów wychował wielu wspaniałych pedagogów, przedsiębiorców, dyrektorów, prezesów itd., najważniejsze, że ludzi aktywnych i odpowiedzialnych. Osobiście bardzo doceniam doświadczenie wyniesione z klubu, nadal mi się przydaje w życiu.
Według okresu członkostwa i zaangażowania w działalność KWW włóczęgów można podzielić na poszczególne pokolenia. Pierwsze, założycieli (bądź bardziej poetycko – Kolumbów), działało w latach 1990–1993. Drugie – pedagogów, gdyż większość stanowili studenci Wileńskiego Uniwersytetu Pedagogicznego – w latach 1993–1998. Następne nazwać można uczniowskim (1998–2005), gdyż ich przygoda z klubem rozpoczęła się, kiedy byli jeszcze uczniami. Teraz ster dzierży pokolenie czwarte albo już piąte, ale o nich trudno mi mówić, kontakt z klubem jest o wiele luźniejszy, nie każdego włóczęgę znam i coraz mniej wiem o ich działalności.
Należy dodać, że częsta zmiana prezesów, którzy najczęściej byli studentami lub tuż po naukach, wpływała na ciągłe odmładzanie się organizacji. Każdy wyga, ustępując, przekazuje doświadczenie i pozostawia przestrzeń innemu. Pierwszym był Michał Kleczkowski, a kolejni to: Marek Kubiak, trzecim byłem ja, później Władysław Wojnicz, Jarosław Złotkowski, Walerian Butkiewicz, Ryszard Uziałka, Julia Brodowska, Edward Zakrzewski, Jolanta Wołodko, Rusłan Kostiukow, Alicja Wołodko, Bożena Mieżonis, obecnie Waldemar Wołodko.
„Dzierżyński” i „Jackson” wespół z „Demokratą”
Klub przeważnie opuszcza się, kiedy należy się bardziej poświęcić życiu zawodowemu i rodzinnemu. Jednak przyjaźń pozostaje, a podróże kuszą nadal. W większym bądź mniejszym gronie tzw. ramoli co jakiś czas urywamy się gdzieś w świat. Były Karelia, Ameryka Łacińska, Mołdawia, Tybet, a na wyprawę do Gruzji zaprosiliśmy młodych, co pchnęło ich na dalsze włóczęgi.
Przyjaźń połączyła, więc nic dziwnego, że kiedy powstał Wileński Klub Rekonstrukcji Historycznej „Garnizon Nowa Wilejka”, znalazło się tam wielu włóczęgów. Wcześniej zaś założyliśmy Stowarzyszenie Inicjatyw Społecznych, kiedy poczuliśmy, że czas młodszym przekazać ster.
Klub Włóczęgów otwierał nową kartę życia, dawał też nieraz nowe imię. Dzisiaj nieliczni wiedzą, że Miłosza u włóczęgów nazywano „Jajo”, Korabiewicza „Kilometrem”, pisarza eseistę Jasienicę „Bachusem”, a późniejszego komunistę Jędrychowskiego „Robespierre’em”. Pseudonimy dzisiejszych są nie mniej urocze: „Gerwazy”, „KGB”, „Argument”, „Dzierżyński”, „Jackson”, „Czeczeniec” lub „Demokrata”.
Najczęściej rodziły się one spontanicznie, podczas wypraw. Kiedyś w Ałma-Acie, zapoznając się z miejscowymi, wymienialiśmy imiona i akurat chciał traf, że było trzech Waldemarów. „Ja Waldemar, ja Waldemar, ja toże Waldemar”. Słysząc to, wschodniacy przeszyli nas spojrzeniem. Wydawali się obrażeni, a jeden rzekł: „Tak szto połuczajetsa, ja Machmut, on Machmut i on toże Machmut?”. Niedługo później do jednego z sympatyków klubu ostatecznie przylgnął pseudonim „Niedźwiedź”, inny został „Jeleniem”, a mnie zaczęto nazywać „Jeżykiem”.
Fot. archiwum
Druga część opowieści o Klubie Włóczęgów Wileńskich opublikujemy w kolejnym wydaniu magazynu „Kuriera Wileńskiego”.
Artykuł opublikowany w wydaniu magazynowym “Kuriera Wileńskiego” nr 23(113); 15-21/06/2019