
Wybory na Białorusi zakończyły się całkowitym sukcesem zwolenników Aleksandra Łukaszenki. Tym razem, prezydent uznał, że nawet symboliczna obecność opozycji w parlamencie nie jest potrzebna. „W sytuacji kryzysu gospodarczego, napiętych relacji z Rosją, Aleksandr Łukaszenka stawia na pełną kontrolę” – mówi „Kurierowi Wileńskiemu” Andrzej Poczobut, dziennikarz i działacz Związku Polaków na Białorusi.
Według oficjalnych danych frekwencja w wyborach sięgnęła 77 proc., z czego w głosowaniu przedterminowym wzięło udział 35 proc. uprawnionych do głosowania. Dla przedstawicieli władz osiągnięcie tak wysokiej frekwencji było bardzo znaczące, dlatego zadbano o to, by w lokalach wyborczych można było rozbić zakupy, posłuchać muzyki, po prostu – przyjemnie spędzić czas.
O 110 miejsc w Izbie Reprezentantów ubiegało się 513 kandydatów, których obywatele wybierają na 4 lata w wyborach jednomandatowych. Jak zwykle – wyniki nie były zaskoczeniem.
– Nie da się porównać tego, w jaki sposób wybierany jest parlament na Białorusi z wyborami na Zachodzie. Wyniki można przewidzieć z dokładnością do 99 proc. Za każdym razem niezależne media ścigają się, kto lepiej wytypuje skład Izby Reprezentantów – wyjaśnia Poczobut.
Jak zauważa, najlepszy wynik w typowaniu deputowanych został osiągnięty kilka lat temu, gdy tylko nazwisko jednego z wybranych nie znalazło się wśród przewidzianych przez media członków Izby Reprezentantów.
– W tym roku było nieco trudniej, bo wśród ludzi władzy była większa, wewnętrzna konkurencja, ale i tak dziennikarzom nie udało się wytypować trafnie tylko trzech nazwisk – komentuje Poczobut.
Do parlamentu nie trafił tym razem ani jeden reprezentant opozycji. W poprzednich wyborach do Izby Reprezentantów trafiły dwie niezależne posłanki, którym w tym roku w ogóle odmówiono rejestracji. Poczobut podkreśla, że cała kampania wyborcza była znacznie ostrzejsza niż poprzednie, a władze na działania opozycji reagowały z większą stanowczością.

– W sytuacji kryzysu gospodarczego, napiętych relacji z Rosją, Aleksandr Łukaszenka nie chce żadnej, nawet symbolicznej reprezentacji opozycji w parlamencie i stawia na pełną kontrolę. Zdaje on sobie również sprawę z tego, że Zachód kwestii praw człowieka, demokracji, nie stawia już tak ostro, jak wcześniej, i zaakceptuje to, w jaki sposób odbyły się wybory. Myślę, że ma w tym rację. Ani to, co działo się w czasie kampanii wyborczej, ani same wybory nie przeszkodzą mu w kontaktach z Zachodem – wyjaśnia dziennikarz.
Poczobut zauważa również, że nie należy zwracać uwagi na negatywne wypowiedzi Łukaszenki o sojuszu z Rosją, gdyż niezależnie od mocnych słów białoruskiego prezydenta, oba kraje są bardzo do siebie podobne.
CZYTAJ WIĘCEJ: Manewry dyktatora Łukaszenki między Rosją a Zachodem
– Koncentracja władzy na Białorusi jest nawet większa niż w Rosji. Aleksander Łukaszenka nie jest na pewno mniej autorytarny niż Władimir Putin. To dwa bardzo podobne reżimy, tak pod względem retoryki, jak i wyznawanych wartości. Dzielą ich natomiast kwestie gospodarcze, po prostu chodzi o konkretne zyski, konkretne pieniądze – zauważa dziennikarz.
Jak podkreśla rozmówca „Kuriera Wileńskiego” wyniki wyborów nie będą miały większego wpływu na sytuację w kraju.
– Na Białorusi wejście do parlamentu oznacza po prostu przejście na emeryturę. To instytucja, która nie ma żadnego znaczenia. Wszystkie decyzje zapadają w administracji prezydenta a zmiana jakiekolwiek sekretarki w kancelarii prezydenta ma realnie większy wpływ na wydarzenia w kraju niż nowy skład Izby Reprezentantów – podsumowuje Poczobut.
Obserwatorzy niezależnej kampanii „Prawo wyboru” zarejestrowali natomiast ponad 600 przypadków nieprawidłowości, m.in. manipulowanie frekwencją, zawyżanie liczb głosujących, ograniczanie praw niezależnych obserwatorów, usuwanie ich z lokali wyborczych i pozbawianie akredytacji (takich przypadków odnotowano 27).
Zasadniczy dzień głosowania, którym była niedziela, poprzedziło 5-dniowe głosowanie przedterminowe, w którym frekwencja wyniosła ponad 35 proc.