Gdybym prowadziła zakład pogrzebowy, nazwałabym go „Niezapominajka”. Na szyldzie miałby kwiaty polne, ściany w kolorze słońca, a w katalogu szeroki wybór trumien zielonych, różowych i białych w liście paproci.
A jakie miałabym nagrobki, ha! Czarne byłyby dozwolone wyłącznie z kolorowymi dodatkami (czarny marmur od razu staje się znośny, jak dokleimy choćby cztery biedronki). Najwięcej byłoby kamieni szarych, bo to taki szlachetny kolor – dosłownie kamieni. Wyobraźcie sobie taki zwykły duży kamień polny, a na nim napis: „Byłam człowiekiem. Kochało mnie kilka osób, w tym dwie bardzo mocno”. Dalej: stroje. Przede wszystkim personel nie chodziłby w czerni (w czerni dobrze wyglądają jedynie Włoszki i Hiszpanki), garnitury byłyby surowo zabronione (ja po prostu mam do nich awersję, o krawatach już nie wspomnę). Dobrze przeszkoleni, z wyczuciem doradzaliby dobranie odpowiedniej kreacji – kreacji ostatniej.
Może sukienka w paski? Może koszula w świerszcze? Szpilki – czemu nie? Mokasyny. Glany. Kalosze w jednorożce. Może makijaż ulubiony, z wyraźną czarną kreską nad górną powieką i usta w kolorze brzoskwini? Witałabym klientów czule. Zapraszała do pięknego pokoju z wygodnymi kanapami i drzewem za oknem. Parzyłabym herbatę w wielkim dzbanku – tak, żeby widać było, jak każdy listek się otwiera pod wpływem gorąca. Mogliby tam obejrzeć film Yōjirō Takity „Pożegnania” albo serial „Dobre miejsce” na Netflixie. Gdyby chcieli, poprosiłabym, by przyszła do nich miła psycholożka o głosie jak bławatek. A może woleliby poprzytulać się do kociaków czy szczeniąt? Miałabym księdza, imama, filozofa i boksera (nie po to, by bił, ale by zachęcał do bicia: „No, przywal mi, człowieku, wyrzuć z siebie tę złość, żal i ból”) na zawołanie.
Kręciłoby się tam sporo wolontariuszy, którzy nie baliby się trzymać za rękę i robiliby to w taki sposób, by nie było to krępujące. Rodzinom dawałabym ulotki z informacją, jak rozmawiać z małym dzieckiem o śmierci, gdzie odbywają się grupy wsparcia dla dorosłych czy kolonie dla nastolatków w żałobie. Gdzie można zadzwonić i powiedzieć: „Dzień dobry, od ośmiu miesięcy jest mi paskudnie”. Bardzo chcę, że zanim umrze kolejna bliska mi osoba, taki zakład powstał. No dobrze, przynajmniej zanim ja sama umrę. Żeby ci, którzy będą mi mówili „pa, pa” po raz ostatni, nie musieli przechodzić przez koszmar litewskich zakładów pogrzebowych.
Ewa Wołkanowska-Kołodziej
Artykuł opublikowany w wydaniu magazynowym “Kuriera Wileńskiego” nr 41(118) 09-15/10/2020