Od połowy grudnia, kiedy wprowadzono zakaz przemieszczania się między samorządami, małe sklepiki znajdujące się na wsi, gdzie w pobliżu nie ma większych marketów, przeżywają prawdziwe oblężenie klientów. Ale właściciele małych sklepów spożywczych w rejonach, gdzie znajdują się większe sieci handlowe, mówią, że po wprowadzeniu zakazu liczba klientów się zmniejszyła.
To prawda, że po wprowadzeniu zakazu poruszania się między samorządami liczba kupujących znacznie wzrosła w sklepach na wsi, ale nie we wszystkich. Często dla osób mieszkających dalej od miasta, zakupy robiły dzieci i raz w tygodniu je dostarczały. Natomiast dzisiaj, gdy nie wolno poruszać się między samorządami, ludzie zakupy muszą robić samodzielnie. Dlatego też kupują więcej w sklepikach na swoim osiedlu. Wiem też, że zwiększają asortyment w tych sklepikach, ponieważ produkty, które wcześniej były przywożone z miast, teraz ludzie kupują na miejscu – mówi dla „Kuriera Wileńskiego“ Eimutis Radžvila, prezes Stowarzyszenia Niezależnych Firm Handlowych.
Przedsiębiorcy, którzy cieszą się ze zwiększonych obrotów, znaleźli również nową niszę –dostarczanie towarów bezpośrednio do domów klientów.
Czytaj więcej: Gospodarka Litwy skurczy się najmniej w krajach bałtyckich
-Teraz, gdy w sklepikach na wsi więcej ludzi robi zakupy, właściciele starają się jeszcze bardziej ich przyciągnąć. Tak jak i w większych marketach – organizują promocje, od niedawna działa też oferta, którą stosuje już jedna z sieci – to znaczy, że można zakupy zamówić przez internet lub telefon i zostaną dostarczone one do domu. Jak mówią właściciele sklepików, ludzie chętnie składają zamówienia zwłaszcza na telefon. Jak bardzo wzrosła sprzedaż w małych sklepikach, dzisiaj jest trudno powiedzieć. Mamy styczeń, a w tym miesiącu każdego roku mamy mniej kupujących – zaznacza Eimutis Radžvila.
Maria, samotna mieszkanka wsi Kiena leżącej 30 km od Wilna, mówi, że przed wprowadzeniem zakazu poruszania się między samorządami, raz w tygodniu przyjeżdżała do niej córka z Wilna i przywoziła wszystkie potrzebne produkty, zaś w tzw. ławce (sklep mobilny) kupowała jedynie mleko i chleb.
-Tu nigdzie nie ma większych sklepów. Trzeba jechać do miasta. We wsi mieszkają raczej ludzie w starszym wieku. A więc zakupy zazwyczaj dowożą nam dzieci. Jeżeli do kogoś w tygodniu nikt nie przyjeżdża, to zakupy przywozi ktoś z bliskich sąsiadów. Teraz, gdy dzieci nie mogą dojechać, wszystko kupujemy w „ławce“. Asortyment jest dobry, wszystko świeże, ależ bardzo drogo. Teraz nawet robimy zamówienia, bo wszystko trzeba na miejscu kupować. Właściciel „ławki“ bardzo cieszy się, on na tym dobrze zarabia – komentuje Maria.
Tymczasem właściciele małych sklepów spożywczych w rejonach, gdzie znajdują się większe sieci handlowe, nie cieszą się ożywieniem handlu, ponieważ zawisło nad nimi widmo bankructwa.
–Mam malutki sklepik we wsi Kalwiszki, to jakieś 5 km od Wilna. Najbliższy sklep IKI znajduje się w 3 km. od nas w Rudominie, to także rejon wileński, więc tam ludzie robią zakupy, ponieważ nie wyjeżdżają ze swojego samorządu. Mieszka tutaj też dużo młodzieży, która do Wilna dojeżdża samochodami, więc jeżeli komuś czegoś potrzeba, to przy okazji sąsiadowi zrobią zakupy w Wilnie. Odkąd została wprowadzona kwarantana i jest zakaz poruszania się, w moim sklepiku klientów znacznie ubyło. Zauważyłam, że ludzie robią zakupy rzadziej. Do nas przychodzą po jakieś minimalne produkty, na przykład komuś zabrakło mleka, chleba. Ale żeby przychodzili robić większe zakupy, jak na przykład w Maximie, takich nie ma – żali się „Kurierowi Wileńskiemu“ Aušra Matusiavičienė, właścicielka sklepiku.
Antanas Regelskis, kierownik firmy rodzinnej „Tėviškės maistas”, który ma sklep we wsi Kalwiszki, w rozmowie z „Kurierem Wileńskim“ powiedział, że ograniczenia kwarantanny z pewnością nie uratują małych sklepików. Jeśli ktoś się wzbogaci, to tylko ci giganci, supermarkety.
-Nie zauważyłem żadnego ożywienia. Przez dwa tygodnie sklep był zamknięty, ponieważ pracownicy sklepu zachorowali, a ja dbam o swoich ludzi. Zdrowie jest najważniejsze. Po otwarciu nie zauważyłem, żeby tu coś się zmieniło. Nie ma masy ludzi i nikt nie robi większych zakupów, jak zwykle – podkreśla rozmówca.