Chodząc po gdańskim Głównym Mieście, możemy natrafić na ślady przywołujące Litwę i Wilno. Gdy w tym roku, po ponad 20 latach przerwy, odwiedziłam Gdańsk, zaskoczyły mnie na Jarmarku Dominikańskim litewskie akcenty i wileńskie klimaty. Jednakże kulturalno-społeczną kulminacją związków obu miast jest z pewnością festiwal „Wilno w Gdańsku” (3–5 września), który w tym roku odbywa się po raz 18.
Wileńskie smaki serwują restauratorzy według rodzinnych przepisów swoich mam i babć pochodzących z Wileńszczyzny, jak chociażby Familia Bistro Adama Mrozińskiego, którego rodzina, zarówno ze strony mamy, jak i ojca, pochodzi z Litwy. A nazwy gdańskich ulic: Wileńska, Nowogródzka, Mickiewicza, Miłosza, Słowackiego, Syrokomli – to świadectwo symbolicznej łączności Gdańska z Wilnem.
Jest też w Gdańsku miejsce szczególne: odsłonięty w 2015 r. pamiątkowy pomnik – kamień z napisem: „W hołdzie Kresowianom, którzy znaleźli swój drugi dom w zrujnowanym mieście i pomagali tworzyć Gdańsk od nowa”. Upamiętnia on przybycie Polaków z Kresów Wschodnich do Gdańska, którzy w mieście nad Motławą znaleźli nowy dom, często dźwignięty z ruin ich własnymi rękami. Monument znajduje się niemal w samym centrum, w miejscu, gdzie istniał kiedyś dworzec kolejowy Gdańsk-Kłodno. Tam przybywali po wojnie Polacy z Wilna i Wileńszczyzny. Oficjalnego odsłonięcia tego pomnika dokonał ówczesny prezydent miasta Paweł Adamowicz, którego rodzina pochodziła z Wilna.
Współczesny Gdańsk, zachwycający dziś gości z całego świata, uzyskał swój obecny kształt i niepowtarzalny klimat m.in. za sprawą przybyszów z Kresów Wschodnich i ich potomków, którzy pomagali tworzyć Gdańsk od nowa. Kim są ludzie, którzy mieli taki wpływ na powojenny rozwój miasta? Jak poradzili sobie ze świadomością straty swojej ojczyzny? Jak odnaleźli się w zniszczonym przez wojnę mieście? Odpowiedzi na te pytania szukałam w rozmowie z gdańszczanką Barbarą Szczepułą, zakochaną w swoim mieście autorką licznych książek i reportaży o gdańskich i pomorskich losach przed wojną, w jej trakcie i okresie powojennym.
Czytaj więcej: Gdańskie święto ulicy Litewskiej
Dlaczego zainteresowała się Pani taką tematyką?
Nie mogłam się nią nie zainteresować! Z Kresów Wschodnich Rzeczypospolitej pochodzi moja rodzina. Nie z Wileńszczyzny, co prawda, ale z Galicji. Mama urodziła się w Tarnopolu, a ojciec w okolicach Sambora. Spotkali się na studiach politechnicznych we Lwowie. Gdy wojna się skończyła, opuścili swoje rodzinne strony, które podobnie jak Wileńszczyzna zostały włączone do Związku Sowieckiego. Nie była to decyzja łatwa, ale chcieli żyć w Polsce, którą Stalin przesunął daleko na zachód.
Zatrzymali się w Gdańsku. Dlaczego właśnie tu?
Bo tu była politechnika. Mama, jedna z najzdolniejszych studentek na wydziale chemicznym Politechniki Lwowskiej, chciała pracować na uczelni i dopięła swego. Z czasem została pierwszą kobietą profesorem Politechniki Gdańskiej. Z upływem lat wsiąkaliśmy w to miasto nad Bałtykiem i uznaliśmy je za swoje. Sprzyjały temu ważne wydarzenia społeczne i polityczne, a przede wszystkim powstanie Solidarności, która zapoczątkowała obalenie komunizmu w Europie i całkowicie odmieniła nasze życie. To jest nasz wielki powód do dumy. Do gdańskiej dumy.
Jak sama Pani podkreśla, od lat pisze jedną i tę samą książkę – o budowaniu gdańskiej tożsamości. O ludziach, którzy po wojnie osiedlili sią w Gdańsku, o przesiedleńcach z Kresów, wypędzonych z Warszawy po powstaniu, o przybyłych tu z innych jeszcze stron. Chyba najbardziej przejmujące są te powojenne losy. Oto ktoś wysiada z pociągu z paroma walizkami, z malutkimi dziećmi, na obcej ziemi…
Rzeczywiście, od lat 30 piszę ciągle tę samą książkę. „Kod Heweliusza”, „Rajski ogród”, „Dziadek w Wehrmachcie”, „W domu wroga” czy dwa tomy reportaży o ludziach związanych z Politechniką Gdańską (sama jestem jej absolwentką) opowiadają o losach ludzi stąd, z Wolnego Miasta Gdańska i z Pomorza, oraz tych, których wiatr historii przywiał tu z Kresów czy ze zburzonej Warszawy. Piszę o tym, jak odbudowywali to miasto, jak się zwolna adaptowali do nowego miejsca na Ziemi, jak otwierali szkoły, uczelnie, szpitale, teatry, redagowali gazety, odbudowywali stocznie i porty. Jak pokochali Gdańsk i uznali go za swój. Tu rodziły się ich dzieci i wnuki. Ludzie ze Wschodu, nazywani nieraz przez miejscowych ruskimi, ludzie z Wielkopolski, z Warszawy, Pomorza, Kaszub stworzyli z upływem lat specyficzną społeczność.
Część bohaterów moich reportaży przywykła do wielokulturowości. Moja mama uczyła się w gimnazjum w Tarnopolu razem z Ukrainkami i Żydówkami. Wszystkie były dobrymi koleżankami. Osiedlający się w Gdańsku Kresowiacy byli na ogół gotowi do współistnienia z ludźmi o innych korzeniach. Bohater jednego z reportaży mówi: „Wspomnienie Wileńszczyzny było lekcją otwartości na inne kultury i narody, lekcją szacunku dla innych religii i rytuałów”. I taki przykład: w kamienicy na Wallenroda jedni jedzą w Wigilię śleżyki, inni kutię, jeszcze inni kruche ciasteczka czy kluski z makiem. Gdańszczanie na wigilijnym stole stawiają gęś. I dzieciom się ta różnorodność podoba.
O nowej gdańskiej tożsamości napisano już sporo esejów i prac naukowych. A ja chciałam swoimi reportażami ocalić od zapomnienia losy pokolenia, które zapoczątkowało kształtowanie się tej tożsamości. Myślę o pani Marii Jefimow, która wysiadła z pociągu z Wilna z dwojgiem dzieci i znalazła pokój w domu w plebejskiej dzielnicy Orunia. Jej sąsiadką była Niemka czekająca z kolei na wysiedlenie za Odrę. Maria ciężko pracowała, by móc kształcić syna i córkę. Ale myślę też o Salomei Pileckiej, która nie chciała po wojnie opuścić swojego gospodarstwa w Sukurczach koło Lidy, choć syn prosił ją i błagał. Zmarła tam z głodu.
Czytaj więcej: Dlaczego Gdańsk jest najbardziej wileńskim miastem na świecie?
Jak docierała Pani do ludzi, których losy znalazły się w książkach?
Odnajdywanie ich to część mojego zawodu. Jako dziennikarka i gdańszczanka o kresowych korzeniach cieszę się, że zdążyłam w porę opisać ich historie – dramatyczne opowieści z Wilna, Ponar, Grodna, Lidy, a także ze Lwowa czy z Wołynia. Dziś nie ma już wśród nas nikogo, kto był świadkiem i uczestnikiem tamtych wydarzeń. Myślę np. o panu Czesławie Adamczyku z Grodna, który opowiadał mi, jak wraz z innymi harcerzami bronił miasta przed Sowietami we wrześniu 1939 r., czy o pani Helenie Sadowskiej-Szczepkowskiej, która uciekała przed Ukraińcami z Włodzimierza Wołyńskiego, o wywiezionych na Sybir, także o moim dziadku Adamie Okienko, który nie wrócił z łagru w Republice Komi. Odmawiam wieczne odpoczywanie za oficerów rozstrzelanych w Katyniu i za tych, którzy zginęli w Ponarach.
Jakie to są historie?
Każda historia jest inna, ale mają też coś wspólnego. To mianowicie, że nasi rodzice i dziadkowie byli, moim zdaniem, prawdziwymi bohaterami. I ci wykształceni, i ci prości. Byli ludźmi niepoddającymi się nieszczęściu, odpowiedzialnymi za losy swoich rodzin. Stracili swoje małe ojczyzny, ale ciężko pracowali nad odbudową miast i wsi, do których rzucił ich los. A przecież nie było to łatwe. Mieszkali w obcych domach, wśród obcych mebli, jedli z poniemieckich talerzy, spali na ich łóżkach, a tymczasem ich domy zajmowali inni ludzie.
Pojechałam kiedyś z mamą do Tarnopola. Weszłyśmy do kamienicy dziadka i nie było to miłe uczucie. A w Gdańsku odwiedził nas kiedyś Niemiec, syn właściciela naszego obecnego domu… „Było, minęło, trzeba wybaczać, by żyć w pokoju, bo nie ma nic straszniejszego niż wojna” – powtarzała moja mama.
Interesuje mnie też, jakie znaczenie miało dla gdańskich Wilniuków wspomnienie Wilna – i jakie ma dzisiaj. Czy postrzegali Gdańsk jako kontynuację rodzinnego miejsca zamieszkania? Czy było to dla nich drugie Wilno?
Czy pani wie, że trzech prezydentów Gdańska miało wileńskie korzenie? Byli to: Jerzy Młynarczyk, Jacek Starościak i Paweł Adamowicz. Tylko pierwszy z nich pamiętał Wilno i były to wspomnienia małego dziecka. Dwaj pozostali byli dumni ze swojego pochodzenia, choć miasto poznawali dopiero podczas późniejszych wyjazdów. Ale Uniwersytet Stefana Batorego, Ostra Brama, katedra wileńska czy cmentarz Na Rossie były dla nich ważnymi punktami. Prezydent Adamowicz bardzo dbał o to, by zbliżyć wilnian i gdańszczan, by zainteresować jednych i drugich historią i kulturą obu miast.
Wielu Wilniuków po opuszczeniu swojego miasta nigdy już do niego nie wracało, zapewne obawiając się konfrontacji wspomnień z tym, co zastaną. Czy spotkała się Pani z takim podejściem?
Spotkałam się. Ale więcej było chyba takich osób, które jednak jeździły do Wilna. To było miasto ich młodości, tam chodzili do szkół, studiowali. To na ogół są miłe wspomnienia. A te złe i tragiczne z czasem zbladły, zostały wyparte. Chyba nigdy moi rozmówcy nie mówili o zemście, częściej – mimo strasznych wydarzeń – o przebaczeniu.
Gdzie można dzisiaj w Gdańsku spotkać „ducha miasta Wilna”?
W ludziach! Czuje się tego ducha w ludziach, mimo że są to przecież już ludzie, którzy urodzili się i wyrośli w Gdańsku. Czuje się w nich w nich tę jakąś łagodność i dobroć, która kojarzy się z miastem nad Wilią. Myślę, że w sercu noszą ciągle Wilno, nawet jeśli się do tego nie przyznają.
Barbara Szczepuła – autorka siedmiu książek związanych z Gdańskiem. „Przystanek Politechnika” jest o ludziach związanych z tą największą gdańską uczelnią. Została uznana przez czytelników „Dziennika Bałtyckiego” za książkę roku 2004 i była bestsellerem na Pomorzu. W 2014 r. autorka wydała niejako jej ciąg dalszy – „Okno z widokiem na Politechnikę”. W 2013 r. powstała biografia działaczki Solidarności z Gdańska, sygnatariuszki Porozumień Sierpniowych Aliny Pienkowskiej. Książka nosi tytuł „Miłość w cieniu polityki”. Barbara Szczepuła otrzymała za nią prestiżową Nagrodę Miasta Gdańska „Splendor Gedanensis” za rok 2013.
Za książkę „Dziadek w Wehrmachcie” otrzymała wyróżnienie Nagrody Głównej Wolności Słowa Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich za rok 2007. Autorka krąży wokół gdańskich losów zafascynowana historią miasta i ludzi, co przejawia się w książce „Kod Heweliusza”. Podobną tematykę ma „Rajski ogród” (2010). Z kolei „Długa podróż poślubna” to zbiór reportaży o ludziach, którzy z różnych powodów wybrali emigrację. Pod koniec 2020 r. Barbara Szczepuła wydała zbiór reportaży „W domu wroga”. Odnalazła też nieznane wiersze Zbigniewa Herberta i opisała jego młodzieńczą miłość w reportażu „Podwójny oddech” opublikowanym – wraz z wierszami Herberta – w wydaniu książkowym.
Rada Miasta Gdańska w 2008 r. przyznała Barbarze Szczepule Medal Księcia Mściwoja „za wybitną działalność publicystyczną i autorską oraz odwagę, z jaką porusza trudne tematy z przeszłości Gdańska oraz takt, z jakim je omawia”.
Fot. Bożena Kisiel (3), archiwum autorki
Artykuł opublikowany w wydaniu magazynowym „Kuriera Wileńskiego” nr 36(103) 07-10/09/2021