Przyszli na nasze pola i pod nasze domy. Musimy walczyć
Rozmowa z Julią Zawodowskają, nauczycielką z Winnicy. Niedziela, 27 lutego, czwarty dzień rosyjskiej agresji na Ukrainę. Ilona Lewandowska pyta również o podzielone rodziny mieszane, które mają krewnych w Rosji.
Czytaj więcej: Ukraina broni się na wszystkich frontach. Trzeci dzień rosyjskiej inwazji, świat przygotowuje kolejne sankcje
Ilona Lewandowska: Jak teraz wygląda życie w Winnicy?
Julia Zawodowskaja: Z tego, co widzę i jak sama się czuję, mogę powiedzieć, że wszyscy trzymają się bardzo dzielnie. Kobiety raczej zostały wysłane gdzieś z miasta, a wszyscy mężczyźni zapisują się do grup obrony terytorialnej. Chodzą, patrolują miasto, szukają dywersantów, ale strachu nie ma. Także w okolicy Winnicy mieszkańcy chodzą, szukają takich pojedynczych osób czy grup i są bardzo skuteczni, wyłapują ich i przekazują władzom.
Niczego wam nie brakuje z takich codziennych rzeczy?
Na razie sytuacja humanitarna jest dobra. Ludzie dowożą stale żywność czy ubrania do punktu wolontariuszy, jedzenia nam nie brakuje. Wszyscy starają się chronić dzieci. Niedaleko nas zrobiony jest schron w bibliotece, gdzie stworzono odpowiednie warunki. Staramy się też zorientować, czy nie ma gdzieś samotnych, opuszczonych starszych osób czy inwalidów. Chodzi o to, żeby do takich ludzi się odzywać, żeby wiedzieli, kogo wzywać na pomoc, jeśli będzie trzeba.
Jak rozmawiasz z dziećmi o takim zagrożeniu?
Jestem nauczycielką angielskiego, ale też katechetką. Teraz szkoły są zamknięte, ale podtrzymujemy kontakt przez internet. Wczoraj zebrałam dzieci zdalnie na modlitwę za ich ojców, którzy nas bronią. Nad przygotowaniem dzieci i rodziców do takiej sytuacji pracowały wcześniej dużo szkoły. Najważniejsza zasada to taka, że są bezpieczne, gdy są z rodzicami. Rodzice otrzymywali więc np. konkretne rady, jak nie dopuścić do tego, by dziecko się zgubiło. W sytuacji zagrożenia można np. przykleić kartkę z nazwiskiem i kontaktem. Ważne jest też to, by dorośli byli spokojni i czuli się bezpiecznie, bo to się udziela. Dzieci czują, że każdy walczy, ale to nie wprowadza niepokoju.
Teraz robię obiad, właśnie się rozejrzałam i zobaczyłam, że w domu, pod krzyżem stoją butelki na koktajl mołotowa. Jeszcze są puste, ale zbieramy.
Bardzo wielu mieszkańców Ukrainy pochodzi z rodzin mieszanych, mają krewnych także w Rosji. Ty również?
Tak. Moja rodzina rzeczywiście ma różne korzenie, ukraińskie, polskie, a także rosyjskie. Brat mojego taty mieszka w Rosji i uważa, że to, co mówi rosyjska telewizja, to prawda. Nawet rozmawiając z nami, nie wierzy, że tu jest wojna, mówi, że sobie wymyślamy. Ale tacy są tam ludzie. Są trochę zakładnikami swoich wyborów.
Mówisz bardzo spokojnie, jakby była to zwykła, życiowa sytuacja…
Taka sytuacja jak teraz bardzo zmienia bardzo patrzenie człowieka. Teraz robię obiad, właśnie się rozejrzałam i zobaczyłam, że w domu, pod krzyżem stoją butelki na koktajl mołotowa. Jeszcze są puste, ale zbieramy. Kiedyś bym je wyrzuciła, a teraz to nie są śmieci… Za chwilę mogą być potrzebne.
Jesteśmy spokojni, bo czujemy wielkie wsparcie świata (zwłaszcza dziś zaczęły przychodzić najważniejsze informacje o sankcjach, dostawach broni), ale też ogromny wewnętrzny sprzeciw.
Moja mama jest po 60-tce, dziś pojechała oddać krew, bo ma rzadką grupę i wie, że taka krew jest bardzo potrzebna. Od razu, gdy pojawiła się wiadomość o rosyjskim ataku, zdecydowała się na oddanie oszczędności na armię. Ale teraz tak trzeba. Oni przyszli na nasze pola i pod nasze domy, nie są gdzieś za 1 000 km, ale tuż obok. I każdy będzie walczył, bo każdy rozumie, że jeśli nie będziemy walczyć – zginiemy. Bronimy się i nie ma strachu. Było trochę może takich lęków przed Czeczenami Kadyrowa, ale nie boimy się, jak będzie trzeba, to ich spotkamy.
Wywiad jest częścią materiału, który ukaże się w wydaniu magazynowym „Kuriera Wileńskiego” w sobotę 5 marca