Rosjanie uderzyli w centrum miasta
We czwartek, ok. godz. 11:00, rosyjskie rakiety znad Morza Czarnego uderzyły w cywilną Winnicę — ok. 370-tysięczne miasto w środkowej części Ukrainy, nad Bohem, na wschodnim Podolu, a także jeden z większych ośrodków działalności polskiej mniejszości narodowej w tym kraju. W ataku zginęły (dane z piątku, 15 lipca) co najmniej 23 osoby, w tym troje małych dzieci, wielu rannych wciąż jest w szpitalu, wielu jest też zaginionych.
— Rosjanie uderzyli w centrum miasta. To bardzo ruchliwe miejsce, cały transport publiczny tam przejeżdża, to skrzyżowanie dróg prowadzących do dworca kolejowego i mostu nad Bohem. W tym miejscu stoi stary posowiecki biurowiec, w którego lewym skrzydle mieściło się prywatne, niedawno otwarte centrum medyczne. Jedna rakieta uderzyła bezpośrednio w to centrum, spaliło się razem z ludźmi. Druga uderzyła w parking i salę koncertową, która jest obok. 25 samochodów zostało całkowicie zniszczonych, a 20 innych prawdopodobnie nie nadaje się do remontu — opowiada Wójcicki.
Jak podkreśla rozmówca „Kuriera Wileńskiego” w okolicy nie ma na pewno żadnych obiektów wojskowych.
— Nikt nie ma już wątpliwości, że Rosjanie uderzają w cele cywilne, ale czasem próbują jeszcze tłumaczyć się, że były gdzieś obok obiekty wojskowe. Tu nie było nic. Centralny plac, 200 m dalej jest jedna z największych porodówek, obok Urząd Stanu Cywilnego. Nie było tam ani wojskowych celów, ani żadnych „nacjonalistów”. Kto mógł być przed południem w centrum miasta? Emeryci, kobiety z dziećmi, ludzie, którzy załatwiają sprawy. 400 m dalej jest największy miejski rynek — podkreśla Polak z Winnicy.
Czym był rosyjski atak, łatwiej sobie wyobrazić, jeśli spróbujemy umieścić takie miejsce w wileńskich realiach. Co byłoby odpowiednikiem? Może okolice ul. Kalwaryjskiej? Może gdzieś między Ostrą Bramą a Halą? Pomimo wojny i świadomości ciągłego zagrożenia także dla mieszkańców Winnicy był to szok.
Już przyzwyczaili się do alarmów
— My często słyszymy alarmy lotnicze i trochę, po jakimś czasie, człowiek obojętnieje. To już prawie pół roku, więc po prostu po trochu człowiek się przyzwyczaja. Nasza obrona przeciwlotnicza dosyć dobrze sobie radzi, chociaż nie zawsze może zniszczyć wszystkie rakiety. Te nas dosięgły — mówi s. Julia, która pracuje w katolickim przedszkolu, działającym przy Centrum Chrześcijańskiego Wychowania w Winnicy.
— U nas życie toczyło się pomimo wojny w miarę normalnie. To znaczy, nie do końca, bo teraz dzieci bawią się w alarmy przeciwlotnicze i chowanie przed rakietami, a tak na pewno nie powinno być, ale staramy się pracować i robić wszystko, co do nas należy. Bardzo wiele osób wróciło do domów, także ci, którzy po rozpoczęciu wojny wyjechali. W naszym przedszkolu jest 90 dzieci, a co dzień przychodzi ok. 60, więc jak na tę porę roku, bardzo dużo. Po prostu nikt nie jeździ teraz na wakacje — opowiada o codzienności w ostrzelanym przez Rosjan mieście.
— W czasie wybuchu byłam razem z dziećmi w piwnicy. Mamy tam schron, schodzimy, gdy jest alarm. Zwykle bardzo nie chce się schodzić, bo dzieci nie jest łatwo zebrać, a alarmy są naprawdę często. Teraz dopiero doszło do mnie, że zawsze trzeba, bo jeśli nie zejdziemy na czas, mogą zginąć dzieci, które są nam powierzone. Tam, w czasie tego wybuchu zabita została trójka dzieci, czterolatka zginęła w wózku, obok była jej matka. Przed rakietami nie można uciec — mówi s. Julia.
Ważne, by były otwarte domy
Jak zauważył Jerzy Wójcicki, atak rakietowy zmienił podejście mieszkańców miasta do alarmów lotniczych.
— Niedługo potem był kolejny alarm, na ulicy nie było już nikogo. Żyliśmy może nie z poczuciem bezpieczeństwa, ale jakoś względnie bezpiecznie. Teraz to się zmieniło. Myślę, że wiele osób nie wytrzyma tego napięcia, które jest obecnie. Jeśli ma się dzieci i patrzy na to wszystko, po prostu nie można być spokojnym — zapewnia działacz polskiej mniejszości.
Co dalej? Rozmówca „Kuriera Wileńskiego” podkreśla, że nadal nie zamierza z bliskimi opuszczać Ukrainy, choć jako ojciec wielodzietnej rodziny może przekroczyć bez przeszkód granicę. Rozumie jednak tych, którzy wybierają wyjazd.
— Od razu po ataku dostałem bardzo dużo telefonów, także z Polski. Ludzie mówią, że są z nami, że nam współczują, ale teraz to nie współczucie jest najważniejsze. O wiele ważniejsza jest świadomość, że gdyby była taka potrzeba, jest gdzieś otwarty dom i ludzie, którzy nas przyjmą na kilka miesięcy. Teraz nie jest łatwo, ale czeka nas niedługo zima. Będzie jeszcze trudniej, ze wschodu pewnie znów bardzo wiele osób będzie uciekać. No i oczywiście, potrzeba nam broni. Nasze niebo jest niestety „dziurawe” — opowiada Wójcicki.
Rosjanie wystrzelili cztery rakiety, doleciały dwie… Ale niebo jest „dziurawe”
— We czwartek wystrzelono cztery rakiety w kierunku Winnicy. Dwie zostały zniszczone przez naszą obronę przeciwlotniczą. Łatwo sobie wyobrazić, co stałoby się, gdyby wszystkie dotarły do celów… — tłumaczy.
Jak podkreśla dziennikarz, Rosjanie nie boją się wybierać celów cywilnych.
— Im to oczywiście nic nie da, bo w ten sposób nie wygrywa się wojny, jedynie jeszcze bardziej utwierdza miejscowych ludzi, że trzeba walczyć. Rosja liczy na krótką pamięć świata o takich wydarzeniach. Czy słusznie? Zobaczymy, kto za kilka tygodni czy miesięcy będzie pamiętał o ofiarach w Winnicy — konkluduje dziennikarz.
Czytaj więcej: Pierwsze ofiary rosyjskiej inwazji na Ukrainę, w tym cywile